poniedziałek, 21 marca 2016

Bobas Lubi Wywalać

Panie i panowie, moje dziecię oficjalnie skończyło sześć i pół miesiąca, a co za tym idzie, rozpoczęło przygodę z poznawaniem innych pokarmów, niż tylko mleczko.
Przyznam się bez bicia, że przez chwilę miałam obawy, jak to będzie, ale szybko przypomniałam sobie, że skoro w innych dziedzinach obdarzam Kubusia zaufaniem, tu też wystarczy wiara, że wszystko będzie dobrze. 
Najgorzej było zacząć. Nie chciałam kupować gotowych słoiczków, kaszek na bazie mleka modyfikowanego; zależało mi na zdrowym i w miarę naturalnym starcie. Zastanawiałam się tylko, co podać takiemu maluchowi na początek i pod jaką postacią.
Zanim zaczęliśmy na poważnie podawanie pokarmów stałych, próbowałam znaleźć informację, co, ile, jak i kiedy podawać, od czego zacząć, ale nigdzie nie mogłam znaleźć szczegółowego, przykładowego jadłospisu, który rozwinął moje wątpliwości. 
Niby są dostępne specjalistyczne zalecenia w sprawie rozszerzania diety niemowlaka, ale i tak nie do końca odpowiadały na moje pytania.
Czułam się jak dziecko we mgle i przez chwilę rozważała wizytę u jakiegoś specjalisty do spraw żywienia.
Koleżanka zapytała, czy czytałam o metodzie BLW. BLW? A co to takiego? Zainteresowałam się tematem, kupiłam nawet dwie książki i stwierdziłam, że tak właśnie chciałam zacząć przygodę z jedzeniem dla Malucha, i nawet nie wiedziałam, że taka metoda ma nazwę.

BLW - Baby led-weaning, czyli polskie Bobas Lubi Wybór (albo Bobas Lubi Wywalać, jak to nazwała moja koleżanka) - metoda zakładająca, że dziecko półroczne to już świadomy degustator i nie trzeba go przeciągać przez okres papek. Wystarczy, że taki młodzieniaszek zacznie siadać i przestanie wypychać językiem wszystko, co znajdzie się w buzi, a już można go zapraszać do wspólnego stołu. Nawet brak zębów nie przeszkadza w przygodzie z pokarmami stałymi.
Spodobało mi się podejście autorek tej metody do dziecka, jako równoprawnego współbiesiadnika (choć może bardziej bałaganiającego).
Intuicyjnie czułam, że podawanie papek nie jest czymś ekscytującym dla szkraba i sama raczej nie miałabym ochoty jeść czegoś takiego i to codziennie przez jakiś czas.
Kiedy jednak byliśmy na szczepieniu na początku stycznia, pani doktor powiedziała, że w zasadzie możemy powoli zaznajamiać Młodego z nowymi smakami, bo to jest ten czas, kiedy dzieci są pozytywnie nastawione na nowości.

Według zaleceń WHO, przez pierwsze pół roku życia dziecko powinno być karmione wyłącznie mlekiem, chyba, że są jakieś powody medyczne, które zalecają wprowadzenie dodatkowego pokarmu.
Pewnie trzymałabym się tego zalecenia, gdyby nie to, że moje dziecko już w wieku czterech miesięcy samo siedziało i pchało wszystko do buzi, a mając pół roku, przymierza się do chodzenia...
Wiem, wiem, jestem wyrodną matką, nie doczekałam do końca szóstego miesiąca, ale przynajmniej skończyły nam się problemy z zielonymi kupkami i chlustaniem.
Z czystej ciekawości przez kilka dni zapoznawaliśmy Szkraba z rozciapcianym ziemniakiem, marchewą, brokułem i jabłuszkiem. Brokuł zawojował podniebienie Malucha. Potem zrobiliśmy przerwę na jakiś czas, bo mimo wszystko, miałam pewne wątpliwości, czy aby nie za wcześnie itepe.  
Kiedy byliśmy u Babci, podałam Małemu całego brokuła. Szkrab zajadał się ze smakiem. Sam. Gdyby mógł, zjadłby także talerz. Tak się rozkokosiłam, że po powrocie do domu wręczyłam małemu kawałek surowego jabłka, a ten, siedząc u Taty na nogach, zaczął go sobie ssać. Tak ssał, że odessał kawałek. W ciągu kilku sekund z niewinnej degustacji zrobiła się groźna sytuacja. Kawałek był chyba za duży, bo dziecko zamilkło, oczy zrobiły się wielkie, a dwie sekundy później już sprawdzałam w praktyce wiedzę nabytą podczas nauki pierwszej pomocy niemowlętom, przy akompaniamencie mężowego "ku*wa mać!".
Kiedy sytuacja została opanowana,  stwierdziłam, że dziecię zostaje wyłącznie na cycu do osiemnastki, a potem będzie jadło na własną odpowiedzialność, co tylko będzie chciało. Ja się na kolejne akcje z zadławieniem w roli głównej nie piszę.
Oczywiście, w międzyczasie wyczytałam, że bobo powinno zacząć przyjmować gluten, żeby w przyszłości uniknąć problemów z jego tolerowaniem, więc zmieniłam zdanie co do tej osiemnastki i zaczęłam przygotowywać zupki warzywne z kaszą manną
Przy okazji dowiedziałam się, że jeśli trafię z odpowiednią porą i wszystkie warunki będą sprzyjać (dziecko nakarmione piersią, wyspane, radosne, dziąsła nie swędzą, tata nie kręci się po kuchni i nie rozprasza), to dziecię pożre cały talerzyk zupki, przechwytując nawet łyżkę i karmiąc się samo. W innych przypadkach, stanowczo, acz z klasą podziękuje za posiłek, na przykład przejmując wiosło i wyrzucając za burtę tudzież waląc w blat albo kładąc rączkę na mojej, trzymającej łyżkę, i delikatnie popychając ją w dół, dając mi do zrozumienia, żebym sobie darowała.
Nie chciałabym, żeby dziecko jadło na siłę, musiało zmieść wszystko z talerza, bo ja tak chcę, więc kiedy tylko odbiorę sygnał, że to nie jest "ten czas", albo, że nie trafiłam w gust, dziękuję za poświęcony mi czas i zabieram Młodego z kuchni. Nawet, jeśli zjadł jedną łyżeczkę.
Na razie, głównym posiłkiem jest dla niego mleko, więc nie przejmuję się tym, ile dziecko zjada z talerza. To dopiero początek przygody.
Sama dobrze pamiętam, jak będąc już kilkuletnią dziewczynką, przeżywałam katusze, gdy Mama przynosiła jedzenie przeznaczone dla mnie, już na talerzu i które objętością nie odstawało od tego, co dostawał Tata.
Dlatego z bananem na twarzy obserwuję, jak Młody z zapałem próbuje przechwycić to, co akurat próbujemy jeść. W związku z tym staram się, żeby posiłek, którym się raczę, zawsze miał coś, czym mogę spokojnie poczęstować Malucha. Bez soli i cukru. Jakieś warzywko, owoc lub kawałek mięska. Albo kawałek buły do żucia i ssania.
Ostatnio, przypadkiem, trafiliśmy na eko targ na OFF Piotrkowskiej i znalazłam to, czego szukałam - kaszkę bez mleka modyfikowanego.
Dziecko pożarło całą porcję, zgrabnie przejmując wiosełko.

Syn, jak na razie, z zainteresowaniem poznaje nowe smaki (zawsze po uprzednim nakarmieniu cycem, nigdy na głodniaka), najbardziej jednak upodobał sobie samodzielne... picie wody ze specjalnego kubeczka, Doidy Cup. Świetna sprawa dla dziecka, które dopiero uczy się pić i to nie z butli że smokiem. Co prawda, więcej wody trafia na ubranie i podłogę, niż do buzi, bo dziecko znienacka odwraca kubeczek do góry dnem, ale i tak frajda jest. 
Myślę sobie też, że im szybciej pozwolę Kubusiowi na samodzielne jedzenie i picie, zwiększam szansę na to, że krócej będzie trwał etap bałaganienia (chociaż mnie do tej pory ciągle coś upada na obrus lub podłogę;)), bo zaspokojona zostanie ciekawość, co też można zrobić z jedzeniem, poza włożeniem do buzi. Ponadto, bycie samodzielnym i niezależnym podczas szamania to sama radocha.

A o to przecież chodzi. 
O radość poznawania.
I oby tej radości nigdy nie zabrakło.




piątek, 11 marca 2016

It's a date!

Co za weekend.
Kolacja na mieście, koncert...
A zapowiadało się tak... normalnie.

Ale od początku.

W sobotę wybraliśmy się we trójkę na spacer po Pietrynie, zahaczając o Manufakturę. Było pięknie, słonecznie i wiosennie, choć to jeszcze oficjalnie zima... Mąż miał tego dnia gest i  zaprosił nas do restauracji. Malutki był cudowny - siedział w krzesełku, czytał intensywnie menu i podgryzał gumową zabawkę. Załapał się nawet na trochę jedzenia z naszych talerzy. Było wesoło, smacznie i rodzinnie. Celebrowałam te chwile, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się trafi.

Na niedzielę mieliśmy dwa punkty do odhaczenia - basen i wizytę rodziców. Ten drugi punkt pojawił się na liście znienacka, kiedy to dzień wcześniej zadzwoniła Mama i zapytała, czy mogą wpaść do wnuka w niedzielne popołudnie. Trochę się zdziwiłam, bo dopiero co wróciliśmy z kilkudniowego pobytu u Dziadków, ale skoro tęsknota im doskwiera, to nie widzę przeszkód.

Na basenie było super, poza momentem, kiedy to basenowa szafka przepuściła atak na moje czoło.
Szkrabiński radośnie pływał żabką, nawet już po wyjęciu go z wody. Ten Maluch jest po prostu niesamowity.

Rodzice przyjechali po 14:00 i w zasadzie całą wizytę spędzili w kojcu lub zaraz obok. Jak już wiecie, zaprzyjaźniłam się z kojcem dziecka, więc w okolicach godziny 18:00 przyjęłam w nim ulubioną pozycję horyzontalną.
Zdążyłam się wyciągnąć na dywanie, a mój Mąż zjawia się nad kojcem i mówi:
- Ty to się szykuj, bo masz mało czasu. Za 45 minut wychodzimy.
Gapię się na niego, nie bardzo rozumiejąc, o czym on do mnie rozmawia. Kątem oka widzę tylko, że Mama się uśmiecha.
- Nie żartuję, żona, na 19:00 idziemy na koncert, a Dziadkowie zostają z wnukiem.
-Koncert? Jaki koncert?
-Korteza.
Zamiast się ucieszyć, bo uwielbiam Korteza (choć na pewno nie tak jak Endrju) opieprzyłam Męża, że co on sobie wyobraża, że przecież nie odciągnę tyle mleka hop siup i że nie zostawię rodzicom głodnego dziecka, na co on odpowiedział, że rozmroził mleko i że nie mam co się przejmować, na co ja, że chyba go pogięło, bo tego mleka jest tyle, co kot napłakał. I tak dalej, i tak dalej.
W końcu dałam się przekonać, że Młody poradzi sobie przez dwie godziny bez nas i pojechaliśmy. Pierwszy raz od ponad pół roku poszła na randkę z Mężem. Bez brzusia, bez dzidziusia. Tylko ja i on. I Kortez.
Koncert był genialny, ale i tak zapamiętam najbardziej to, że co chwilę zerkałam na telefon, czy nie ma nieodebranego połączenia od Mamy.
Okazało się, że dziecko nawet nie zauważyło naszej nieobecności, ba!, zgłodniało dopiero na minutę przed naszym wejściem do domu.
Koncert trwał nieco ponad godzinę i to z czterema piosenkami na bis. Wróciliśmy do domu przed 21:00, podziękowaliśmy rodzicom na opiekę, pożegnaliśmy ich, nakarmiłam dzidziusia, utuliłam do snu i... dzidziuś hasał jeszcze przez ponad godzinę. Padł po 22:00, taki był rozbawiony.

Byłam taka szczęśliwa, że gdy spotkałam się z przyjaciółką, która ma trzymiesięczną córcię i siedzi z nią w domu, pochwaliłam się, że po pół roku udało nam się wyjść z domu we dwoje, na co ona:
- A tak, my też jakiś czas temu wybraliśmy się na imprezę.
Jakiś czas temu?! To ja tu chciałam ją pocieszyć, że jeszcze trochę i oni też pewnie zaczną wychodzić do ludzi, a tu się okazało, że to my jesteśmy zacofani towarzysko.
Także tego...
Co za weekend. Proszę częściej!

Kojec

Kupiliśmy kojec. Taki mega duży, wypasiony, żeby nasz rozwijający się w zastraszającym tempie Syn mógł hasać do woli, nie robiąc przy tym krzywdy sobie i kwiatkom, a my żebyśmy mogli mieć chwilę oddechu i czas na zrobienie siku bez bobasa na rękach. Tata ogarnął temat montażu, ja - dekoracji wnętrza. A miałam pole do popisu. Kojec jest tak ogromny, że mieszczę się w nim na leżąco wzdłuż i wszerz. Można powiedzieć, że obecnie pół salonu to miejsce zabaw dla dziecka. I w zasadzie goście lądują w kojcu, bo nie ma jak usiąść na sofie. Jak do tej pory, nikt nie narzekał. Wpakowałam tam pluszaki, grzechotki, gryzaki, książeczki, kolorowe chusty i jaśki.
Na początku, kiedy Młody bardziej szurał brzuchem o dywan, niż się przemieszczał, kojec był nieodkrytym lądem, nieskończoną przestrzenią, której eksploracja trochę zajmowała. Każdy przedmiot był fascynujący, więc dziecko było przez długi czas zajęte, a ją mogłam coś zjeść, ba!, nawet umyć się i wyskoczyć z piżamy wyjątkowo wcześniej, niż w okolicach obiadu.
Obecnie Kuba jest na etapie samodzielnego wstawania i pierwszych prób dreptania na boki (oszukano mnie! Takie cuda miały się dziać, kiedy Szkrab skończy jakieś dziesięć miesięcy, nie pół roku!). Jest przy tym tak niecierpliwy i sfrustrowany, że nogi nie chcą go słuchać, gdy stoi przy szczebelkach, że szybko się denerwuje i zaczyna "pterodaktylić" (tak określam dźwięki, jakie wtedy wydaje, coś pomiędzy krzykiem, growlingiem, a płaczem). Trochę lepiej jest, gdy leżę w kojcu, a Syn wstaje, opierając się o moje nogi lub klatkę. Stojąc, próbuje nawiązać kontakt wzrokowy z Tatą, który nawiązuje intensywny kontakt wzrokowy z laptopem. Tata czasami za późno odpowie na zaczepki i wtedy ma rundkę honorową po domu z Młodym w ramionach, a ja  zostaję w kojcu i leżę. I bawię się klockami. I łapię się na tym, że spędzam w kojcu więcej czasu, niż Pulpecjusz. Także tego... Udany zakup :) Myślę, że za dwa, trzy tygodnie złożymy kojec i wypuścimy dzikie zwierzę z klatki. Zrobię tylko szybki spacer po mieszkaniu na czworakach, szukając potencjalnych zagrożeń i zagrożonych kontaktem z Maluchem. Początkowo nie byłam zachwycona wizją dziecka w kojcu, ale okazało się, że dzięki szczebelkom Synek miał nieograniczoną możliwość ćwiczenia samodzielnego dźwigania się z podłogi ( i lizania ich). Dzięki temu, ograniczyliśmy ryzyko wystąpienia urazów, gdy Kuba poznawał nowe możliwości swojego ciała. Teraz jest już tak sprawny, że bez kłopotu dźwiga się, trzymając się czegokolwiek. Mądry ten nasz Smyk.
Za mądry.
Kojec pójdzie niedługo w odstawkę, ale mam przeczucie, że jeszcze nie raz i nie dwa będziemy z niego korzystać w kolejnych latach, budując na jego bazie tajną bazę, wigwam, centrum dowodzenia... Ciekawe tylko, kto będzie miał przy tym najwięcej radochy.
Już nie mogę się doczekać. :)

środa, 2 marca 2016

Moje miasto?

Pojechaliśmy z Młodym na kilka dni do Babci. Takie ferie zimowe z deszczem i wiatrem w roli głównej. Nic, tylko zwiedzać.
Zatem zwiedzaliśmy. A przy okazji zwiedzania, naszły mnie wspomnienia jeszcze z czasów, kiedy to miasto było MOIM miastem, miastem na co dzień. Spacerując po znanych mi uliczkach, złapałam się na tym, że wcale już nie są mi takie znane i że od co najmniej dziesięciu lat jestem tu już tylko mieszkanką weekendową, okazjonalną...
Dziesięć lat... Kiedy to minęło?!
Dużo się zmieniło w tym czasie. Zniknęły miejsca i przestrzenie, które były ściśle związane z moim dzieciństwem.
NIE MA drogi żwirowej, na której odbywały się biegi na 60 metrów w ramach wychowania fizycznego i na której mój przyjaciel Jacek sprawiał, że kopara mi z wrażenia opadała. Jak on biegał! To na tej drodze, wśród chaszczy, wypatrywałyśmy z siostrą z okna wracających z pracy rodziców i innych znanych sylwetek
Teraz jest tam wybudowany basen szkolny i boisko do koszykówki.
Dzieciaki nie pobiegną też już w słynnym biegu "dookoła siatki", podczas którego wypluwałam sobie płuca, bo siatkę w większości zlikwidowano, a i teren uległ mocnej zmianie. Powstały deptaki, stanął dom kultury... Już prawie nie pamiętam tej pustej przestrzeni, tej dzikiej ziemi niczyjej...
Wzdłuż głównego chodnika biegnącego przez osiedle rosną słusznej wysokości drzewa. Skąd one się tam wzięły? Przecież JESZCZE 21 LAT TEMU, kiedy dreptałam tym chodnikiem w komunijnej kiecce, były tam ledwo wystające z ziemi sadzonki.
Znane mi do tej pory skrzyżowania ulic zamieniły się w ronda.Tomaszów miastem rondeł, można rzec. Do przyjaciółki na drugim końcu miasta przejeżdżam co najmniej cztery ronda, a droga zajmuje niecałe siedem minut. Powstały nowe ulice, które kompletnie zmieniły krajobraz, niszcząc jednocześnie znane mi ze wspomnień miejscówki. Już nie pokażę Synkowi, gdzie rozbijałam się motorkiem kolegów jako nastolatka, ani gdzie urządzaliśmy sobie spacery z rodzicami. (Pokażę mu za to niesamowity widok na dworzec kolejowy i kominy w tle. Dzięki powstaniu ulicy Chopina, dworzec zyskał i prezentuje się okazale.)
NIE MA kultowej i tak rozpoznawalnej muszli koncertowej w środku parku miejskiego. Zostały tylko smutne, gołe deski.
NIE MA słynnej apteki na rogu Barlickiego i Warszawskiej, ani klubu, w którym bawiłam się kiedyś na koncercie. Budynki te zostały wyburzone ( w sumie słusznie, bo od jakiegoś czasu tylko straszyły swoim wyglądem i stanem), a na ich miejscu powstaje właśnie ogromna galeria handlowa.
Moje miasto z dzieciństwa wcale już nie wygląda jak miasto, które pamiętam. Chodzę i chłonę nowe, nieznane mi widoki. Pamięć powoli zastępuje stare obrazy nowymi. Za kilka lat nie będzie to już miasto, w którym się wychowałam, tylko miasto, w którym mieszkają moi Rodzice.
Z jednej strony ogarnia mnie nostalgia, tęsknota za dawnym, dobrze mi znanym krajobrazem, z drugiej jednak nawet się cieszę z tych zmian. To znaczy, że miasto żyje, nie poddaje się stagnacji.

Mam mnóstwo miłych wspomnień z Tomaszowem i zawsze chętnie do niego zaglądam. Moje miasto z dzieciństwa będzie kompletne inne od tego, które pozna i zapamięta mój Szkrab, ale mam nadzieję, że znajdzie się choć kilka wspólnych mianowników...



poniedziałek, 15 lutego 2016

Walentynki


Pamiętam moją pierwszą walentynkę. Dostałam ją w przedszkolu od Damiana, fajnego blondyna, w wykonaniu której pomogła mu starsza siostra. Do dziś mam chyba jeszcze ją gdzieś w swoich pamiątkach z przeszłości.

W gimnazjum zrzuciłam się z dwiema koleżankami na worek lizaków i w ramach walentynek ruszyłyśmy w miasto. Rozdawałyśmy serduszka na patyku zarówno dzieciom na osiedlu, jak i napotkanym starszym osobom. Był to też niezły pretekst, żeby zagadać do chłopaków, do których na co dzień nie miałyśmy śmiałości podejść. Wyraz twarzy tych wszystkich obdarowanych osób był najlepszym prezentem w ten dzień.
Pomysł wyszedł ode mnie po tym, jak w naszej szkole zorganizowano pocztę walentynkową i przez cały dzień lekcje były przerywane kolejną porcją napływających kartek. Nawet kilka walentynek dostałam. Patrząc na zdjęcia z czasów szkolnych stwierdzam, że to nieprawda, że panowie nie doceniają wewnętrznego piękna. Innego wytłumaczenia, skąd te kartki, nie znajduję. ;-)
Pamiętam te emocje, oczekiwanie i porównywanie ilości otrzymanych walentynek, a także zawód i smutek na twarzach tych, do których nic nie dotarło.
Dotarło za to coś do mnie - że tak naprawdę walentynki to jednak głupie święto i wprowadzają, mimo wszystko, dużo negatywnych uczuć. To taki dzień, kiedy osoby samotne czują się jeszcze bardziej osamotnione. A gimnazjum to był czas wielkich miłości i jeszcze większych zawodów miłosnych... Stąd akcja "lizaki" - żeby jak najwięcej osób tego dnia poczuło odrobinę ciepła i uśmiechnęło się choć przez chwilę.

Wspomnienia związane z walentynkami naszły mnie wczoraj, gdy wracaliśmy autem z basenu i mijaliśmy co chwilę jakiegoś przedstawiciela płci męskiej, w różnym wieku, z bukietem kwiatów w dłoni. Niektórzy dzierżyli te bukiety z uśmiechem na twarzy, inni wyglądali na takich, co to muszą coś odfajkować, żeby szybko zapomnieć i zająć się czymś lepszym. Wyglądało to trochę, jak próba generalna przed Dniem Kobiet. A gdzie panie truchtające z prezencikami dla swoich mężczyzn? Ot, zagwozdka...

Siedząc w aucie z Młodym na parkingu pod marketem i czekając na Męża, byłam świadkiem sceny, gdzie obok do samochodu pakowała się rodzina z zakupami. Pan pakował zakupy do bagażnika, Pani - dzieci na tylne siedzenie. Nagle Pan z jednej z toreb wyjął bukiet tulipanów i powiedział: "Co? Myślałaś, że zapomniałem?". Pani była zaskoczona, uśmiechnęła się i nawet zapinając pasy ciągle gapiła się na bukiecik.

Ktoś kiedyś powiedział, że to święto wymyślone specjalnie na potrzeby sprzedawców, którym właśnie w okolicach lutego spada sprzedaż. Być może... Ja osobiście nie obchodzę tego święta od dawna. Jeśli jednak ten dzień sprawia, że panowie wylegają z domostw, by kupić dla swych ukochanych bukiet kwiatów, czekoladki, czy pluszowego misia i te ukochane się cieszą, bo za miesiąc może już tym panom nie będzie się chciało lecieć po kwiatka na Dzień Kobiet, to czemu nie korzystać?

Dla mnie walentynki będą już zawsze kojarzyły się z czasem szkolnych miłości, nastoletniej podniety, kiedy to właśnie w ten jeden dzień można było wyznać swoje uczucia, zostając przy tym gallem anonimem, jeśli się chciało i vice versa - snuć domysły, któż to taki wysłał kartkę i się nie podpisał.

W dorosłym życiu słowa "kocham Cię" padają z mych ust w domu codziennie, od pół roku ze zdwojoną siłą. Nie czekam na pretekst, by okazać bliskim mi osobom, co do nich czuję.

Mówcie swoim bliskim, że ich kochacie, przyjaciołom, ile znaczą dla was, nawet, jeśli dobrze o tym wiedzą. Przytulajcie i całujcie bez okazji, spontanicznie.

Kto powiedział, że walentynki nie mogą trwać cały rok? ;-)



piątek, 12 lutego 2016

Strach się bać!

Zawsze zastanawiałam się, skąd ludzie czerpią pomysły na przerażające sceny w filmach grozy, skąd te nieprawdopodobne sposoby na uśmiercenie bohatera, jak, na przykład, w "Oszukać przeznaczenie". 
Teraz już wiem. 
Twórcy pewnie są rodzicami.
Serio.

Każdego dnia łapię się na tym, że mózg w nieoczekiwanych momentach podsuwa mi najdziwaczniejsze sytuacje, w których przez moje niedopatrzenie leją się krew i łzy. 
Kiedy trzymam Młodego na rękach w pozycji horyzontalnej i przechadzamy się po mieszkaniu, za każdym razem, gdy mijamy jakąś framugę lub ścianę, moja galopująca wyobraźnia podsuwa mi obraz, jak głową Młodego zahaczam o klamkę albo ryję czubkiem głowy po cegłach w przedpokoju.
Kiedy siedzi w kojcu, a ja w tym samym pokoju na krześle, od razu widzę jak się przewraca i uderza skronią o drewno. 
Leżąc na łóżku, pewnikiem się sturla na podłogę i połamie. 
Siedząc w wysokim krzesełku do karmienia tak się poruszy, że się przewróci. 
Obcinając paznokietki, z pewnością się szarpnie i obetnę palucha.
Główka pracuje i poci się od wymyślania coraz bardziej zatrważających kadrów, ale dzięki temu jestem bardziej uważna.
Kiedy chodzimy, biorę poprawkę na niespodziewane ruchy, pilnuję kończyn i głowy Młodego. 
Kiedy siedzi i się bawi, na wszelki wypadek rozrzucam większe pluszaki w miejsca, gdzie potencjalnie jego głowa może spotkać się niespodziewanie z podłożem. 
Kiedy kładę Młodego na łóżko, to tak, żeby był daleko od jego krawędzi i żeby nawet zmieniając pozycję z leżenia na plecach do hasania na brzuchu nie miał szans spaść. Przy okazji zawsze skanuję każdą przestrzeń w poszukiwaniu i eliminowaniu potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów, żeby zminimalizować szanse na zjedzenie czegoś przez Szkraba. To akurat efekt uczenia się na błędach, bo kiedyś zostawiłam na łóżku paczkę chusteczek nawilżanych, poszłam umyć ręce, a kiedy wróciłam, Młody magicznym sposobem otworzył sobie paczuszkę i przeżuwał zawartość. Także tego... 
I pomyśleć, że jeszcze pięć miesięcy temu moim największym zmartwieniem było tylko to, czy nie zasnęłam z dzieckiem na rękach. Ileż to razy budziłam się w nocy przeświadczona o tym, że w trakcie karmienia zasnęłam i nie odłożyłam syna do łóżeczka. I jakież było moje zdziwienie, gdy okazywało się, że w rękach trzymam własne piersi, a bobas smacznie śpi w bezpiecznym miejscu. (Zdziwienie tym większe, że do tej pory nie było nawet co w tych rękach trzymać.. ;-) )
Teraz muszę mieć się ciągle na baczności, bo z Kuby rośnie mały magik. Leży na łóżku, machnie rączką i bach! już coś w niej trzyma. Machnie drugą rączką i bach! znalazł gryzaka, którego szukałam od kilku godzin... 

Kiedyś trzeba było bronić dzieci przed drapieżnikami, dzisiaj - przed brakiem wyobraźni i nadmiarem otaczających przedmiotów.

Nie uchronię Maleństwa przed wszystkimi wypadkami i przykrymi zdarzeniami, ale mogę przynajmniej ograniczyć ilość takich sytuacji do minimum. 

Aż się boję pomyśleć, co to będzie, jak dziecię zacznie raczkować/chodzić...

Mistrz i uczeń

Jaram się.
Zachwycam.
Czasami może zbyt przesadnie, ale zawsze szczerze.
Mam tak, odkąd pamiętam. Potrafiłam stanąć na środku ruchliwego chodnika i gapić się bezczelnie w niebo, z otwartą buzią, pod wrażeniem chmur, zachodu słońca, ciekawej kompozycji ze śladów po samolotach i całkowicie się w tym zatracić. Być tu i teraz.
Jako mama, wciąż mam tak samo. Dni zlewają się w jedno, czasami nie wiem, jaki miesiąc już w kalendarzu, ale staram nie przegapić tych najważniejszych chwil: pierwszych prób pełzania na brzuchu, unoszenia się na rękach, siadania, hasania, poznawania nowych smaków, smakowania dźwięków, które serwuje buzia w połączeniu z językiem i powietrzem. Zapisuję sobie skrzętnie te wszystkie małe wielkie osiągnięcia, bo najwięcej najważniejszego dzieje się właśnie teraz.
Staram się być i czuwać, towarzyszyć w zabawie i pomagać, gdy cierpliwość lub zasięg rączek się skończy.
Jaram się tak bardzo nowościami w wydaniu Syna, że potrafię wydrzeć się na cały dom, zakłócając Mężowi rozmowę telefoniczną, żeby rzucił wszystko i ze mną podziwiał nasze zdolne dziecię, jak wkłada kciuka stopnego - określenie zapożyczone od przyjaciółki Kamili - do buzi.
To niesamowite, że jeszcze niecałe pół roku temu to rozkoszne, rozgadane i będące już na czworaka dziecko, ledwo otwierało oczka i machało bezradnie rączkami.
Teraz Kuba hasa po całym łóżku, po dywanie, pewnie wyciąga rączkę w stronę interesujących przedmiotów lub twarzy; potrafi zasygnalizować, że potrzebuje pomocy albo po prostu towarzystwa do zabawy.
Czwarty tydzień bujam się z przeziębieniem, Mąż od kilku dni też walczy z jakimś choróbskiem, a nasz Syn jest tak zajęty ząbkowaniem i odkrywaniem nowych możliwości swojego ciała, że w ogóle nie przejmuje się swoimi starymi, chorymi rodzicami. Konsekwentnie każdego dnia zaczyna od lekcji dykcji, radośnie opluwając wszystko dookoła, po czym po śniadaniu zabiera się za "rzeźbę". Gdybym choć w ułamku była tak zdyscyplinowana jak mój Syn, przez te kilka miesięcy ogarnęłabym hiszpański i francuski, podszkoliła się w narzędziach do pracy i może ogarnęła grę na pianinie.

To prawda, że my, dorośli, możemy wiele nauczyć się od dzieci. W zasadzie to każdy może nas czegoś nauczyć, umyślnie lub przez przypadek.

Podjarkę mam  chyba po Mamie. Nigdy nie zapomnę, jak wróciłam z wyników egzaminu gimnazjalnego i obwieściłam, że zdałam - Mama dosłownie podskoczyła do góry, uderzając rękami o sufit (a nie jest to wysoka osóbka) i cieszyła się jak dziecko.
Kiedyś wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową i w pewnym momencie już nie wiedziałam, czy kobitka jadąca przede mną, posapująca pod górkę, by po chwili zjechać ze śmiechem, okrzykiem "łiiiiii" i nogami wyciągniętymi na boki to moja mama, siostra czy córka.

Nie wiem, czy to hormony czy starość, ale rozczula mnie to 9 kilo szczęścia. To pięć i pół miesiąca w pampersie, siedzące i śmiejące się w głos, gdy gilam pod paszkami lub po brzuszku. Wzruszam się i chłonę chwile, gdy zasypia, wybudza się, kwili, płacze, gaworzy i z uśmiechem od ucha do ucha buja się na dłoniach i kolanach, by po chwili zabawnie paść na twarz ze zmęczenia i poderwać się na nowo jak gdyby nigdy nic.

Syn uczy mnie, by się nie poddawać, okazywać swoje emocje, by nie bać się prosić o pomoc, by próbować dotrzeć do celu różnymi sposobami, gdy któryś nie działa... I dużo, dużo więcej, czego nie potrafię nawet nazwać.

Ciekawe, czego nauczy się od nas...