wtorek, 22 grudnia 2015

Mama ma wychodne

Bałagan, chaos, myśli niepoukładane, niespójne. Tak pewnie będą wyglądały moje wpisy. Plus jest taki, że nareszcie będą. Po tym krótkim wstępie czas zacząć.

Od kiedy Syn jest na świecie, udało mi się wyjść do ludzi kilka razy, w tym dwa na dłużej niż pół godziny.
Pierwszy -  z tych krótszych - miał miejsce jakiś miesiąc po porodzie. Pamiętam, że z rzeczy, których mi brakowało w ciąży, była właśnie jazda rowerem i to miała być moja pierwsza aktywność, jak tylko wrócę do stanu używalności. Mąż wypchnął mnie więc na rower i powiedział, żebym niczym się nie martwiła, tylko korzystała z pogody. Uradowana, że w końcu po roku przerwy znów zasiądę na siodełku, zniosłam rower z drugiego piętra i w zasadzie już w tym momencie organizm nieśmiało jęknął, że przez dziewięć miesięcy żywił i chronił takiego jednego brzdąca, a przez ostatni miesiąc praktycznie nie spał, tylko produkował mleko, więc może być nieco zmęczony samą przebieżką po schodach, z rowerem pod pachą. Odrzekłam organizmowi "Ćśśś, sen jest dla słabych, a ja mamy chwilę dla siebie, korzystajmy, bo nie wiadomo, kiedy się znowu trafi".
Wsiadłam na rower, rozpędziłam się i... po dziesięciu minutach wylądowałam na najbliższej ławce, zasapana, spocona i zmęczona, jakbym co najmniej zaliczyła tour de Pologne. Myślałam tylko o tym, żeby czym prędzej powrócić do domu i paść jak długa na łóżko, ale głupio mi było tak wracać. Mąż przecież postanowił mnie odciążyć, postarał się... Posiedziałam więc kwadrans na ławeczce, odsapnęłam i wróciłam.
Reszta krótszych wyjść ograniczała się głównie do wypadów do pobliskiego Tesco (widać go z naszych okien) lub do InPostu (obok Tesco).
Oba dłuższe wyjścia okazały się totalnym niewypałem.
Za pierwszym razem chciałam wyjść na godzinkę, a wróciłam po trzech, bo postanowiłam przetestować oddane niedawno torowiska tramwajowe i zobaczyć na własne oczy słynną Stajnię dla Jednorożców, czyli Centrum Przesiadkowe. Dojechałam w dziesięć minut, pozachwycałam się całe trzy, czekając na tramwaj powrotny i... utknęłam na następnym przystanku, bo siadło napięcie. Drałowałam do domu pięć kilometrosów z buta, bo ktoś wymyślił sobie, że zlikwiduje linię autobusową, która biegła równolegle do trasy tramwajowej... Drałowałam dzielnie, bo targały mną wyrzuty sumienia, że zostawiłam Syna bez mleka. Szczęśliwie, Syn nawet nie zauważył mojej nieobecności, bo obudził się w momencie, gdy otwierałam drzwi.
Miesiąc później postanowiłam dać tramwajom drugą szansę. Tramwaje nie zawiodły. Zawiodła pogoda. Ledwo wyszłam z domu, lunęło tak, że na przystanek dopłynęłam.
Z perspektywy czasu z łezką w oku wspominam te wyjścia, bo teraz Syn praktycznie nie wychodzi z baru mlecznego i nieopaczne pozostawienie go bez mleka skończyłoby się armagiedonem...
"Łap chwile ulotne jak ulotka..."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz