czwartek, 31 grudnia 2015

Szczęśliwego Nowego Yorku

Dzisiaj kończy się rok 2015, a mój Syn kończy cztery miesiące... Ciężko mi uwierzyć, że minął już rok, od kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami. Już nawet nie pamiętam, jak to było za czasów bęca z przodu, kiedy Młody radośnie wierzgał nóżkami i wbijał mi pięty w żebra, a najważniejszą kwestią życiową każdego dnia było pytanie: "Czy zdążę do toalety?" "Czy tam, dokąd się wybieramy, będzie toaleta?". I takie tam...
A dzisiaj Szkrabiński nie tylko wierzga nóżkami, ale przewraca się na boczki, brzuszek, próbuje sam siadać i ciągnie go już do chodzenia. Trzeba go ciągle mieć na oku. Zostawiłam go dosłownie na 5 sekund na łóżku, w bezpiecznym miejscu, żeby mi się nie sturlał. Nie sturlał się, ale kiedy wróciłam, zamurowało mnie. Zapytałam Męża, czy zmieniał dziecku pozycję leżenia, na co odparł, że nie. W sumie głupie pytanie, bo by nie zdążył, gdyż naprawdę moja nieobecnośc trwała kilka sekund.
A w tym czasie ten Skubianiec malutki , nie wiadomo jak, tak się w jakiś magiczny sposób przemieścił, że głowę miał tam, gdzie ostatnio widziałam nóżki, a całe ciało leżało w poprzek poprzedniej pozycji. Szok.
Generalnie, z zapartym tchem podziwiam codzienne zmagania Syna z grawitacją i ograniczeniami jego ciała, i jak zaskakująco szybko przesuwa granice swoich możliwości.
Denerwuje się przy tym nieziemsko i mam wrażenie, że patrzy na mnie z wyrzutem, że ja już chodzić umiem,a on tu ryje nosem po materacu.
Wyobrażam sobie, że pod osłoną nocy, kiedy matka leży padnięta, on przywdziewa barwy wojenne, przeistacza się w Rambo albo innego twardziela i ćwiczy brzuszki, intensywne zmiany pozycji, by w Nowy Rok, gdy będę walczyć z kacem po lampce piccolo, oznajmić: "raczkuję Ci wpampersić".

To był dobry rok. Wyjątkowy. Dał mi zdrowego, zajebistego Syna. Dał mi mnóstwo cudownych chwil u boku Męża. Pierdyliard powodów do śmiechu. Kilka chwil do zadumy. Mnóstwo okazji do miłych spotkań.
Jestem wdzięczna za każdy dzień.
Rok temu witaliśmy Nowy Rok u koleżanki. Tam też dostaliśmy kartki i długopisy, by zapisać swoje plany i marzenia, które powinny się spełnić w 2015 roku. Zapisałam sześć punktów, z których zrealizowałam całe dwa... i pół. Zawsze coś.

Z niecierpliwością czekam na kolejny rok. Zapowiada się okres jubileuszowy - sypną się trzydziestki wśród przyjaciół i znajomych, do tego czterdziestka Szwagra, siedemdziesiątka Teścia, roczek Kubusia, piąta rocznica ślubu... Fiu fiu.

Niezmiennie życzę sobie otwartości umysłu, bycia tu i teraz, zadziwienia światem na styl dziecięcy i pozostania sobą.

A Wam tego, czego potrzebujecie. Niech się spełni!


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Małe tęsknoty

Mam jedno wspomnienie związane ze Świętami, kiedy byłyśmy z Siostrą jeszcze szkrabami. Tata zabrał nas do kuchni, żeby wypatrzeć na niebie pierwszą gwiazdę. Kiedy tylko się pokazała, pobiegłyśmy do salonu obwieścić tę radosną nowinę Mamie. A tam już czekała na nas choinka otoczona prezentami. Nie było ich tam, kiedy szłyśmy do kuchni.
Nie wiem, czy to krótki pobyt przy oknie kuchennym, czy falująca jeszcze lekko firanka w salonie i jakiś ruch na balkonie było głównym czynnikiem, ale na pewno coś tamtej Wigilii sprawiło, że całym sercem poczułam magię świąt i uwierzyłam, że tym razem sam Święty Mikołaj do nas zajrzał.
(Generalnie, przez długi czas miałam problem z rozróżnieniem, czy prezenty przynosi Mikołaj, czy Gwiazdka, ale to już inna bajka.)
Jestem wdzięczna rodzicom za to, że starali się trochę "zaczarować" ten okres. Jestem wdzięczna, że im się chciało.
Tęsknię za tymi czasami.
Przez trzydzieści lat dużo się zmieniło w tym temacie. Zwłaszcza dwie sprawy.
Po pierwsze, kiedyś wysyłało się świąteczne kartki z życzeniami, spotykało się z ludźmi okołoświątecznie albo dzwoniło do nich, żeby móc się usłyszeć i pogadać. Kiedyś po prostu się chciało, magia Świąt działała.
Teraz życzenia spływają za pomocą SMS-ów, często nawet z podpisem kogoś innego niż nadawca (na przykład kolega Romek nagle okazuje się być ciocią Krysią z rodziną), co jest już szczytem lenistwa ze strony wysyłającego. Przy stole ci, co mają telefony, co chwilę na nie zerkają i zajmują się odpisywaniem, tudzież hurtowym wysyłaniem tego samego do wszystkich, zamiast być tu i teraz.
I jakaż to radocha, że ktoś o Tobie pamiętał, chociaż czujesz podskórnie, że te życzenia to efekt masowego wysyłania z listy kontaktów i ten ktoś nawet nie pamięta, jak wyglądasz, ale numer ma.
Ja swój telefon rzucam w kąt i najczęściej powracam do niego po Świętach. Nie jest mi potrzebny, bo nadal mam głupi zwyczaj wysyłania kartek, a poza tym wiem, że jest grono osób, które dobrze mi życzy, niezależnie od daty w kalendarzu.
Po drugie: śnieg.
Kiedy byłam mała, śnieg prędzej, czy później okrywał swym puchem okoliczne drzewa, ulice i trawniki. Wyciągaliśmy sanki i szliśmy na górkę obok rzeźni (dobra miejscówa) albo lepilismy bałwana. Śnieg dodawał uroku świętom, łagodził ostre rysy bezlistnych drzew i brudnych chodników. Sprawiał, że wszystko wyglądało czysto i niewinnie (przynajmniej dopóki psy nie postanawiały spróbować swych sił w barwieniu go na żółto i na brązowo).
Obecnie, jeszcze kilka takich zim i dojdzie do tego, że w Boże Narodzenie będziemy wyciągać rowery, a sygnałem do rozpoczęcia obżarstwa Wielkanocnego będzie pierwszy zając ulepiony ze śniegu.

Nie jestem religijna, ale lubię Święta za okazję bycia z bliskimi. Mam nadzieję, że mój Syn też odkryje, co jest w tym wszystkim najważniejsze i że uda nam się przemycić do jego życia i wspomnień odrobinę magii...

środa, 23 grudnia 2015

Sprężysta łydka i six pack

W ciąży przytyłam prawie osiemnaście kilogramów. W wyobraźni ustalałam już sobie harmonogram zajęć sportowych, jak tylko dojdę do siebie, dając sobie fory na pierwsze sześć miesięcy macierzyństwa. No, siedem. Po tym czasie miałam intensywnie jeździć na rowerze, spalać tłuszcz na fitnessie i biegać po osiedlu z myślą o wystartowaniu w maratonie.
Mąż, kiedy tylko dowiedział się, że będzie Tatą, oznajmił "skoro Tobie brzuch rośnie, to mi się skurczy, zobaczysz. W sierpniu na miejscu tego oto bęca będzie six pack."
Tym bardziej mnie zmotywował do zabrania się za siebie, jak tylko Szeregowy Szkrabiśnki zakończy wartę w brzuchu.
I tak dobiliśmy do terminu rozwiązania.
Zaraz po porodzie ubyło mi siedem kilo, w ciągu pierwszego tygodnia kolejne siedem, a po trzech tygodniach od narodzin Syna wróciłam do wagi sprzed ciąży. Fakt faktem, nie jadłam początkowo za dużo, gdyż po wysypce na twarzy Młodego i silnym ataku ciemieniuchy ograniczyłam mocno swoje menu, ale szybko nadrobiłam braki, zjadając potem po trzy śniadania, dwa pełne obiady, dwie kolacje i podjadając jeszcze coś nocą między karmieniami.
Minęły prawie cztery miesiące od porodu, a ja zjechałam jeszcze dodatkowe cztery kilo, zyskałam bajcepsy, sprężyste łydki i twardy brzuch. I to prawie nie wychodząc z domu. Noszenie Synka, przewijanie go, przebieranie, nachylanie się nad łóżeczkiem i spacery po osiedlu zrobiły to, co wielogodzinne treningi na siłce.
Mam uda i brzuch poorane rozstępami, cycki - bez  pomocy stanika - smętnie wiszą (być może to przez garba od noszenia prawie ośmiu kilo szczęścia), skóra w niektórych miejscach jeszcze nie zorientowała się, że już nie musi się tak rozciągać, a czuję się o wiele bardziej atrakcyjna niż rok temu.

A mój Mąż, zgodnie z zapowiedzią, ma six pack`a.
W lodówce.

wtorek, 22 grudnia 2015

Mama ma wychodne

Bałagan, chaos, myśli niepoukładane, niespójne. Tak pewnie będą wyglądały moje wpisy. Plus jest taki, że nareszcie będą. Po tym krótkim wstępie czas zacząć.

Od kiedy Syn jest na świecie, udało mi się wyjść do ludzi kilka razy, w tym dwa na dłużej niż pół godziny.
Pierwszy -  z tych krótszych - miał miejsce jakiś miesiąc po porodzie. Pamiętam, że z rzeczy, których mi brakowało w ciąży, była właśnie jazda rowerem i to miała być moja pierwsza aktywność, jak tylko wrócę do stanu używalności. Mąż wypchnął mnie więc na rower i powiedział, żebym niczym się nie martwiła, tylko korzystała z pogody. Uradowana, że w końcu po roku przerwy znów zasiądę na siodełku, zniosłam rower z drugiego piętra i w zasadzie już w tym momencie organizm nieśmiało jęknął, że przez dziewięć miesięcy żywił i chronił takiego jednego brzdąca, a przez ostatni miesiąc praktycznie nie spał, tylko produkował mleko, więc może być nieco zmęczony samą przebieżką po schodach, z rowerem pod pachą. Odrzekłam organizmowi "Ćśśś, sen jest dla słabych, a ja mamy chwilę dla siebie, korzystajmy, bo nie wiadomo, kiedy się znowu trafi".
Wsiadłam na rower, rozpędziłam się i... po dziesięciu minutach wylądowałam na najbliższej ławce, zasapana, spocona i zmęczona, jakbym co najmniej zaliczyła tour de Pologne. Myślałam tylko o tym, żeby czym prędzej powrócić do domu i paść jak długa na łóżko, ale głupio mi było tak wracać. Mąż przecież postanowił mnie odciążyć, postarał się... Posiedziałam więc kwadrans na ławeczce, odsapnęłam i wróciłam.
Reszta krótszych wyjść ograniczała się głównie do wypadów do pobliskiego Tesco (widać go z naszych okien) lub do InPostu (obok Tesco).
Oba dłuższe wyjścia okazały się totalnym niewypałem.
Za pierwszym razem chciałam wyjść na godzinkę, a wróciłam po trzech, bo postanowiłam przetestować oddane niedawno torowiska tramwajowe i zobaczyć na własne oczy słynną Stajnię dla Jednorożców, czyli Centrum Przesiadkowe. Dojechałam w dziesięć minut, pozachwycałam się całe trzy, czekając na tramwaj powrotny i... utknęłam na następnym przystanku, bo siadło napięcie. Drałowałam do domu pięć kilometrosów z buta, bo ktoś wymyślił sobie, że zlikwiduje linię autobusową, która biegła równolegle do trasy tramwajowej... Drałowałam dzielnie, bo targały mną wyrzuty sumienia, że zostawiłam Syna bez mleka. Szczęśliwie, Syn nawet nie zauważył mojej nieobecności, bo obudził się w momencie, gdy otwierałam drzwi.
Miesiąc później postanowiłam dać tramwajom drugą szansę. Tramwaje nie zawiodły. Zawiodła pogoda. Ledwo wyszłam z domu, lunęło tak, że na przystanek dopłynęłam.
Z perspektywy czasu z łezką w oku wspominam te wyjścia, bo teraz Syn praktycznie nie wychodzi z baru mlecznego i nieopaczne pozostawienie go bez mleka skończyłoby się armagiedonem...
"Łap chwile ulotne jak ulotka..."