poniedziałek, 21 marca 2016

Bobas Lubi Wywalać

Panie i panowie, moje dziecię oficjalnie skończyło sześć i pół miesiąca, a co za tym idzie, rozpoczęło przygodę z poznawaniem innych pokarmów, niż tylko mleczko.
Przyznam się bez bicia, że przez chwilę miałam obawy, jak to będzie, ale szybko przypomniałam sobie, że skoro w innych dziedzinach obdarzam Kubusia zaufaniem, tu też wystarczy wiara, że wszystko będzie dobrze. 
Najgorzej było zacząć. Nie chciałam kupować gotowych słoiczków, kaszek na bazie mleka modyfikowanego; zależało mi na zdrowym i w miarę naturalnym starcie. Zastanawiałam się tylko, co podać takiemu maluchowi na początek i pod jaką postacią.
Zanim zaczęliśmy na poważnie podawanie pokarmów stałych, próbowałam znaleźć informację, co, ile, jak i kiedy podawać, od czego zacząć, ale nigdzie nie mogłam znaleźć szczegółowego, przykładowego jadłospisu, który rozwinął moje wątpliwości. 
Niby są dostępne specjalistyczne zalecenia w sprawie rozszerzania diety niemowlaka, ale i tak nie do końca odpowiadały na moje pytania.
Czułam się jak dziecko we mgle i przez chwilę rozważała wizytę u jakiegoś specjalisty do spraw żywienia.
Koleżanka zapytała, czy czytałam o metodzie BLW. BLW? A co to takiego? Zainteresowałam się tematem, kupiłam nawet dwie książki i stwierdziłam, że tak właśnie chciałam zacząć przygodę z jedzeniem dla Malucha, i nawet nie wiedziałam, że taka metoda ma nazwę.

BLW - Baby led-weaning, czyli polskie Bobas Lubi Wybór (albo Bobas Lubi Wywalać, jak to nazwała moja koleżanka) - metoda zakładająca, że dziecko półroczne to już świadomy degustator i nie trzeba go przeciągać przez okres papek. Wystarczy, że taki młodzieniaszek zacznie siadać i przestanie wypychać językiem wszystko, co znajdzie się w buzi, a już można go zapraszać do wspólnego stołu. Nawet brak zębów nie przeszkadza w przygodzie z pokarmami stałymi.
Spodobało mi się podejście autorek tej metody do dziecka, jako równoprawnego współbiesiadnika (choć może bardziej bałaganiającego).
Intuicyjnie czułam, że podawanie papek nie jest czymś ekscytującym dla szkraba i sama raczej nie miałabym ochoty jeść czegoś takiego i to codziennie przez jakiś czas.
Kiedy jednak byliśmy na szczepieniu na początku stycznia, pani doktor powiedziała, że w zasadzie możemy powoli zaznajamiać Młodego z nowymi smakami, bo to jest ten czas, kiedy dzieci są pozytywnie nastawione na nowości.

Według zaleceń WHO, przez pierwsze pół roku życia dziecko powinno być karmione wyłącznie mlekiem, chyba, że są jakieś powody medyczne, które zalecają wprowadzenie dodatkowego pokarmu.
Pewnie trzymałabym się tego zalecenia, gdyby nie to, że moje dziecko już w wieku czterech miesięcy samo siedziało i pchało wszystko do buzi, a mając pół roku, przymierza się do chodzenia...
Wiem, wiem, jestem wyrodną matką, nie doczekałam do końca szóstego miesiąca, ale przynajmniej skończyły nam się problemy z zielonymi kupkami i chlustaniem.
Z czystej ciekawości przez kilka dni zapoznawaliśmy Szkraba z rozciapcianym ziemniakiem, marchewą, brokułem i jabłuszkiem. Brokuł zawojował podniebienie Malucha. Potem zrobiliśmy przerwę na jakiś czas, bo mimo wszystko, miałam pewne wątpliwości, czy aby nie za wcześnie itepe.  
Kiedy byliśmy u Babci, podałam Małemu całego brokuła. Szkrab zajadał się ze smakiem. Sam. Gdyby mógł, zjadłby także talerz. Tak się rozkokosiłam, że po powrocie do domu wręczyłam małemu kawałek surowego jabłka, a ten, siedząc u Taty na nogach, zaczął go sobie ssać. Tak ssał, że odessał kawałek. W ciągu kilku sekund z niewinnej degustacji zrobiła się groźna sytuacja. Kawałek był chyba za duży, bo dziecko zamilkło, oczy zrobiły się wielkie, a dwie sekundy później już sprawdzałam w praktyce wiedzę nabytą podczas nauki pierwszej pomocy niemowlętom, przy akompaniamencie mężowego "ku*wa mać!".
Kiedy sytuacja została opanowana,  stwierdziłam, że dziecię zostaje wyłącznie na cycu do osiemnastki, a potem będzie jadło na własną odpowiedzialność, co tylko będzie chciało. Ja się na kolejne akcje z zadławieniem w roli głównej nie piszę.
Oczywiście, w międzyczasie wyczytałam, że bobo powinno zacząć przyjmować gluten, żeby w przyszłości uniknąć problemów z jego tolerowaniem, więc zmieniłam zdanie co do tej osiemnastki i zaczęłam przygotowywać zupki warzywne z kaszą manną
Przy okazji dowiedziałam się, że jeśli trafię z odpowiednią porą i wszystkie warunki będą sprzyjać (dziecko nakarmione piersią, wyspane, radosne, dziąsła nie swędzą, tata nie kręci się po kuchni i nie rozprasza), to dziecię pożre cały talerzyk zupki, przechwytując nawet łyżkę i karmiąc się samo. W innych przypadkach, stanowczo, acz z klasą podziękuje za posiłek, na przykład przejmując wiosło i wyrzucając za burtę tudzież waląc w blat albo kładąc rączkę na mojej, trzymającej łyżkę, i delikatnie popychając ją w dół, dając mi do zrozumienia, żebym sobie darowała.
Nie chciałabym, żeby dziecko jadło na siłę, musiało zmieść wszystko z talerza, bo ja tak chcę, więc kiedy tylko odbiorę sygnał, że to nie jest "ten czas", albo, że nie trafiłam w gust, dziękuję za poświęcony mi czas i zabieram Młodego z kuchni. Nawet, jeśli zjadł jedną łyżeczkę.
Na razie, głównym posiłkiem jest dla niego mleko, więc nie przejmuję się tym, ile dziecko zjada z talerza. To dopiero początek przygody.
Sama dobrze pamiętam, jak będąc już kilkuletnią dziewczynką, przeżywałam katusze, gdy Mama przynosiła jedzenie przeznaczone dla mnie, już na talerzu i które objętością nie odstawało od tego, co dostawał Tata.
Dlatego z bananem na twarzy obserwuję, jak Młody z zapałem próbuje przechwycić to, co akurat próbujemy jeść. W związku z tym staram się, żeby posiłek, którym się raczę, zawsze miał coś, czym mogę spokojnie poczęstować Malucha. Bez soli i cukru. Jakieś warzywko, owoc lub kawałek mięska. Albo kawałek buły do żucia i ssania.
Ostatnio, przypadkiem, trafiliśmy na eko targ na OFF Piotrkowskiej i znalazłam to, czego szukałam - kaszkę bez mleka modyfikowanego.
Dziecko pożarło całą porcję, zgrabnie przejmując wiosełko.

Syn, jak na razie, z zainteresowaniem poznaje nowe smaki (zawsze po uprzednim nakarmieniu cycem, nigdy na głodniaka), najbardziej jednak upodobał sobie samodzielne... picie wody ze specjalnego kubeczka, Doidy Cup. Świetna sprawa dla dziecka, które dopiero uczy się pić i to nie z butli że smokiem. Co prawda, więcej wody trafia na ubranie i podłogę, niż do buzi, bo dziecko znienacka odwraca kubeczek do góry dnem, ale i tak frajda jest. 
Myślę sobie też, że im szybciej pozwolę Kubusiowi na samodzielne jedzenie i picie, zwiększam szansę na to, że krócej będzie trwał etap bałaganienia (chociaż mnie do tej pory ciągle coś upada na obrus lub podłogę;)), bo zaspokojona zostanie ciekawość, co też można zrobić z jedzeniem, poza włożeniem do buzi. Ponadto, bycie samodzielnym i niezależnym podczas szamania to sama radocha.

A o to przecież chodzi. 
O radość poznawania.
I oby tej radości nigdy nie zabrakło.




piątek, 11 marca 2016

It's a date!

Co za weekend.
Kolacja na mieście, koncert...
A zapowiadało się tak... normalnie.

Ale od początku.

W sobotę wybraliśmy się we trójkę na spacer po Pietrynie, zahaczając o Manufakturę. Było pięknie, słonecznie i wiosennie, choć to jeszcze oficjalnie zima... Mąż miał tego dnia gest i  zaprosił nas do restauracji. Malutki był cudowny - siedział w krzesełku, czytał intensywnie menu i podgryzał gumową zabawkę. Załapał się nawet na trochę jedzenia z naszych talerzy. Było wesoło, smacznie i rodzinnie. Celebrowałam te chwile, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się trafi.

Na niedzielę mieliśmy dwa punkty do odhaczenia - basen i wizytę rodziców. Ten drugi punkt pojawił się na liście znienacka, kiedy to dzień wcześniej zadzwoniła Mama i zapytała, czy mogą wpaść do wnuka w niedzielne popołudnie. Trochę się zdziwiłam, bo dopiero co wróciliśmy z kilkudniowego pobytu u Dziadków, ale skoro tęsknota im doskwiera, to nie widzę przeszkód.

Na basenie było super, poza momentem, kiedy to basenowa szafka przepuściła atak na moje czoło.
Szkrabiński radośnie pływał żabką, nawet już po wyjęciu go z wody. Ten Maluch jest po prostu niesamowity.

Rodzice przyjechali po 14:00 i w zasadzie całą wizytę spędzili w kojcu lub zaraz obok. Jak już wiecie, zaprzyjaźniłam się z kojcem dziecka, więc w okolicach godziny 18:00 przyjęłam w nim ulubioną pozycję horyzontalną.
Zdążyłam się wyciągnąć na dywanie, a mój Mąż zjawia się nad kojcem i mówi:
- Ty to się szykuj, bo masz mało czasu. Za 45 minut wychodzimy.
Gapię się na niego, nie bardzo rozumiejąc, o czym on do mnie rozmawia. Kątem oka widzę tylko, że Mama się uśmiecha.
- Nie żartuję, żona, na 19:00 idziemy na koncert, a Dziadkowie zostają z wnukiem.
-Koncert? Jaki koncert?
-Korteza.
Zamiast się ucieszyć, bo uwielbiam Korteza (choć na pewno nie tak jak Endrju) opieprzyłam Męża, że co on sobie wyobraża, że przecież nie odciągnę tyle mleka hop siup i że nie zostawię rodzicom głodnego dziecka, na co on odpowiedział, że rozmroził mleko i że nie mam co się przejmować, na co ja, że chyba go pogięło, bo tego mleka jest tyle, co kot napłakał. I tak dalej, i tak dalej.
W końcu dałam się przekonać, że Młody poradzi sobie przez dwie godziny bez nas i pojechaliśmy. Pierwszy raz od ponad pół roku poszła na randkę z Mężem. Bez brzusia, bez dzidziusia. Tylko ja i on. I Kortez.
Koncert był genialny, ale i tak zapamiętam najbardziej to, że co chwilę zerkałam na telefon, czy nie ma nieodebranego połączenia od Mamy.
Okazało się, że dziecko nawet nie zauważyło naszej nieobecności, ba!, zgłodniało dopiero na minutę przed naszym wejściem do domu.
Koncert trwał nieco ponad godzinę i to z czterema piosenkami na bis. Wróciliśmy do domu przed 21:00, podziękowaliśmy rodzicom na opiekę, pożegnaliśmy ich, nakarmiłam dzidziusia, utuliłam do snu i... dzidziuś hasał jeszcze przez ponad godzinę. Padł po 22:00, taki był rozbawiony.

Byłam taka szczęśliwa, że gdy spotkałam się z przyjaciółką, która ma trzymiesięczną córcię i siedzi z nią w domu, pochwaliłam się, że po pół roku udało nam się wyjść z domu we dwoje, na co ona:
- A tak, my też jakiś czas temu wybraliśmy się na imprezę.
Jakiś czas temu?! To ja tu chciałam ją pocieszyć, że jeszcze trochę i oni też pewnie zaczną wychodzić do ludzi, a tu się okazało, że to my jesteśmy zacofani towarzysko.
Także tego...
Co za weekend. Proszę częściej!

Kojec

Kupiliśmy kojec. Taki mega duży, wypasiony, żeby nasz rozwijający się w zastraszającym tempie Syn mógł hasać do woli, nie robiąc przy tym krzywdy sobie i kwiatkom, a my żebyśmy mogli mieć chwilę oddechu i czas na zrobienie siku bez bobasa na rękach. Tata ogarnął temat montażu, ja - dekoracji wnętrza. A miałam pole do popisu. Kojec jest tak ogromny, że mieszczę się w nim na leżąco wzdłuż i wszerz. Można powiedzieć, że obecnie pół salonu to miejsce zabaw dla dziecka. I w zasadzie goście lądują w kojcu, bo nie ma jak usiąść na sofie. Jak do tej pory, nikt nie narzekał. Wpakowałam tam pluszaki, grzechotki, gryzaki, książeczki, kolorowe chusty i jaśki.
Na początku, kiedy Młody bardziej szurał brzuchem o dywan, niż się przemieszczał, kojec był nieodkrytym lądem, nieskończoną przestrzenią, której eksploracja trochę zajmowała. Każdy przedmiot był fascynujący, więc dziecko było przez długi czas zajęte, a ją mogłam coś zjeść, ba!, nawet umyć się i wyskoczyć z piżamy wyjątkowo wcześniej, niż w okolicach obiadu.
Obecnie Kuba jest na etapie samodzielnego wstawania i pierwszych prób dreptania na boki (oszukano mnie! Takie cuda miały się dziać, kiedy Szkrab skończy jakieś dziesięć miesięcy, nie pół roku!). Jest przy tym tak niecierpliwy i sfrustrowany, że nogi nie chcą go słuchać, gdy stoi przy szczebelkach, że szybko się denerwuje i zaczyna "pterodaktylić" (tak określam dźwięki, jakie wtedy wydaje, coś pomiędzy krzykiem, growlingiem, a płaczem). Trochę lepiej jest, gdy leżę w kojcu, a Syn wstaje, opierając się o moje nogi lub klatkę. Stojąc, próbuje nawiązać kontakt wzrokowy z Tatą, który nawiązuje intensywny kontakt wzrokowy z laptopem. Tata czasami za późno odpowie na zaczepki i wtedy ma rundkę honorową po domu z Młodym w ramionach, a ja  zostaję w kojcu i leżę. I bawię się klockami. I łapię się na tym, że spędzam w kojcu więcej czasu, niż Pulpecjusz. Także tego... Udany zakup :) Myślę, że za dwa, trzy tygodnie złożymy kojec i wypuścimy dzikie zwierzę z klatki. Zrobię tylko szybki spacer po mieszkaniu na czworakach, szukając potencjalnych zagrożeń i zagrożonych kontaktem z Maluchem. Początkowo nie byłam zachwycona wizją dziecka w kojcu, ale okazało się, że dzięki szczebelkom Synek miał nieograniczoną możliwość ćwiczenia samodzielnego dźwigania się z podłogi ( i lizania ich). Dzięki temu, ograniczyliśmy ryzyko wystąpienia urazów, gdy Kuba poznawał nowe możliwości swojego ciała. Teraz jest już tak sprawny, że bez kłopotu dźwiga się, trzymając się czegokolwiek. Mądry ten nasz Smyk.
Za mądry.
Kojec pójdzie niedługo w odstawkę, ale mam przeczucie, że jeszcze nie raz i nie dwa będziemy z niego korzystać w kolejnych latach, budując na jego bazie tajną bazę, wigwam, centrum dowodzenia... Ciekawe tylko, kto będzie miał przy tym najwięcej radochy.
Już nie mogę się doczekać. :)

środa, 2 marca 2016

Moje miasto?

Pojechaliśmy z Młodym na kilka dni do Babci. Takie ferie zimowe z deszczem i wiatrem w roli głównej. Nic, tylko zwiedzać.
Zatem zwiedzaliśmy. A przy okazji zwiedzania, naszły mnie wspomnienia jeszcze z czasów, kiedy to miasto było MOIM miastem, miastem na co dzień. Spacerując po znanych mi uliczkach, złapałam się na tym, że wcale już nie są mi takie znane i że od co najmniej dziesięciu lat jestem tu już tylko mieszkanką weekendową, okazjonalną...
Dziesięć lat... Kiedy to minęło?!
Dużo się zmieniło w tym czasie. Zniknęły miejsca i przestrzenie, które były ściśle związane z moim dzieciństwem.
NIE MA drogi żwirowej, na której odbywały się biegi na 60 metrów w ramach wychowania fizycznego i na której mój przyjaciel Jacek sprawiał, że kopara mi z wrażenia opadała. Jak on biegał! To na tej drodze, wśród chaszczy, wypatrywałyśmy z siostrą z okna wracających z pracy rodziców i innych znanych sylwetek
Teraz jest tam wybudowany basen szkolny i boisko do koszykówki.
Dzieciaki nie pobiegną też już w słynnym biegu "dookoła siatki", podczas którego wypluwałam sobie płuca, bo siatkę w większości zlikwidowano, a i teren uległ mocnej zmianie. Powstały deptaki, stanął dom kultury... Już prawie nie pamiętam tej pustej przestrzeni, tej dzikiej ziemi niczyjej...
Wzdłuż głównego chodnika biegnącego przez osiedle rosną słusznej wysokości drzewa. Skąd one się tam wzięły? Przecież JESZCZE 21 LAT TEMU, kiedy dreptałam tym chodnikiem w komunijnej kiecce, były tam ledwo wystające z ziemi sadzonki.
Znane mi do tej pory skrzyżowania ulic zamieniły się w ronda.Tomaszów miastem rondeł, można rzec. Do przyjaciółki na drugim końcu miasta przejeżdżam co najmniej cztery ronda, a droga zajmuje niecałe siedem minut. Powstały nowe ulice, które kompletnie zmieniły krajobraz, niszcząc jednocześnie znane mi ze wspomnień miejscówki. Już nie pokażę Synkowi, gdzie rozbijałam się motorkiem kolegów jako nastolatka, ani gdzie urządzaliśmy sobie spacery z rodzicami. (Pokażę mu za to niesamowity widok na dworzec kolejowy i kominy w tle. Dzięki powstaniu ulicy Chopina, dworzec zyskał i prezentuje się okazale.)
NIE MA kultowej i tak rozpoznawalnej muszli koncertowej w środku parku miejskiego. Zostały tylko smutne, gołe deski.
NIE MA słynnej apteki na rogu Barlickiego i Warszawskiej, ani klubu, w którym bawiłam się kiedyś na koncercie. Budynki te zostały wyburzone ( w sumie słusznie, bo od jakiegoś czasu tylko straszyły swoim wyglądem i stanem), a na ich miejscu powstaje właśnie ogromna galeria handlowa.
Moje miasto z dzieciństwa wcale już nie wygląda jak miasto, które pamiętam. Chodzę i chłonę nowe, nieznane mi widoki. Pamięć powoli zastępuje stare obrazy nowymi. Za kilka lat nie będzie to już miasto, w którym się wychowałam, tylko miasto, w którym mieszkają moi Rodzice.
Z jednej strony ogarnia mnie nostalgia, tęsknota za dawnym, dobrze mi znanym krajobrazem, z drugiej jednak nawet się cieszę z tych zmian. To znaczy, że miasto żyje, nie poddaje się stagnacji.

Mam mnóstwo miłych wspomnień z Tomaszowem i zawsze chętnie do niego zaglądam. Moje miasto z dzieciństwa będzie kompletne inne od tego, które pozna i zapamięta mój Szkrab, ale mam nadzieję, że znajdzie się choć kilka wspólnych mianowników...