poniedziałek, 21 marca 2016

Bobas Lubi Wywalać

Panie i panowie, moje dziecię oficjalnie skończyło sześć i pół miesiąca, a co za tym idzie, rozpoczęło przygodę z poznawaniem innych pokarmów, niż tylko mleczko.
Przyznam się bez bicia, że przez chwilę miałam obawy, jak to będzie, ale szybko przypomniałam sobie, że skoro w innych dziedzinach obdarzam Kubusia zaufaniem, tu też wystarczy wiara, że wszystko będzie dobrze. 
Najgorzej było zacząć. Nie chciałam kupować gotowych słoiczków, kaszek na bazie mleka modyfikowanego; zależało mi na zdrowym i w miarę naturalnym starcie. Zastanawiałam się tylko, co podać takiemu maluchowi na początek i pod jaką postacią.
Zanim zaczęliśmy na poważnie podawanie pokarmów stałych, próbowałam znaleźć informację, co, ile, jak i kiedy podawać, od czego zacząć, ale nigdzie nie mogłam znaleźć szczegółowego, przykładowego jadłospisu, który rozwinął moje wątpliwości. 
Niby są dostępne specjalistyczne zalecenia w sprawie rozszerzania diety niemowlaka, ale i tak nie do końca odpowiadały na moje pytania.
Czułam się jak dziecko we mgle i przez chwilę rozważała wizytę u jakiegoś specjalisty do spraw żywienia.
Koleżanka zapytała, czy czytałam o metodzie BLW. BLW? A co to takiego? Zainteresowałam się tematem, kupiłam nawet dwie książki i stwierdziłam, że tak właśnie chciałam zacząć przygodę z jedzeniem dla Malucha, i nawet nie wiedziałam, że taka metoda ma nazwę.

BLW - Baby led-weaning, czyli polskie Bobas Lubi Wybór (albo Bobas Lubi Wywalać, jak to nazwała moja koleżanka) - metoda zakładająca, że dziecko półroczne to już świadomy degustator i nie trzeba go przeciągać przez okres papek. Wystarczy, że taki młodzieniaszek zacznie siadać i przestanie wypychać językiem wszystko, co znajdzie się w buzi, a już można go zapraszać do wspólnego stołu. Nawet brak zębów nie przeszkadza w przygodzie z pokarmami stałymi.
Spodobało mi się podejście autorek tej metody do dziecka, jako równoprawnego współbiesiadnika (choć może bardziej bałaganiającego).
Intuicyjnie czułam, że podawanie papek nie jest czymś ekscytującym dla szkraba i sama raczej nie miałabym ochoty jeść czegoś takiego i to codziennie przez jakiś czas.
Kiedy jednak byliśmy na szczepieniu na początku stycznia, pani doktor powiedziała, że w zasadzie możemy powoli zaznajamiać Młodego z nowymi smakami, bo to jest ten czas, kiedy dzieci są pozytywnie nastawione na nowości.

Według zaleceń WHO, przez pierwsze pół roku życia dziecko powinno być karmione wyłącznie mlekiem, chyba, że są jakieś powody medyczne, które zalecają wprowadzenie dodatkowego pokarmu.
Pewnie trzymałabym się tego zalecenia, gdyby nie to, że moje dziecko już w wieku czterech miesięcy samo siedziało i pchało wszystko do buzi, a mając pół roku, przymierza się do chodzenia...
Wiem, wiem, jestem wyrodną matką, nie doczekałam do końca szóstego miesiąca, ale przynajmniej skończyły nam się problemy z zielonymi kupkami i chlustaniem.
Z czystej ciekawości przez kilka dni zapoznawaliśmy Szkraba z rozciapcianym ziemniakiem, marchewą, brokułem i jabłuszkiem. Brokuł zawojował podniebienie Malucha. Potem zrobiliśmy przerwę na jakiś czas, bo mimo wszystko, miałam pewne wątpliwości, czy aby nie za wcześnie itepe.  
Kiedy byliśmy u Babci, podałam Małemu całego brokuła. Szkrab zajadał się ze smakiem. Sam. Gdyby mógł, zjadłby także talerz. Tak się rozkokosiłam, że po powrocie do domu wręczyłam małemu kawałek surowego jabłka, a ten, siedząc u Taty na nogach, zaczął go sobie ssać. Tak ssał, że odessał kawałek. W ciągu kilku sekund z niewinnej degustacji zrobiła się groźna sytuacja. Kawałek był chyba za duży, bo dziecko zamilkło, oczy zrobiły się wielkie, a dwie sekundy później już sprawdzałam w praktyce wiedzę nabytą podczas nauki pierwszej pomocy niemowlętom, przy akompaniamencie mężowego "ku*wa mać!".
Kiedy sytuacja została opanowana,  stwierdziłam, że dziecię zostaje wyłącznie na cycu do osiemnastki, a potem będzie jadło na własną odpowiedzialność, co tylko będzie chciało. Ja się na kolejne akcje z zadławieniem w roli głównej nie piszę.
Oczywiście, w międzyczasie wyczytałam, że bobo powinno zacząć przyjmować gluten, żeby w przyszłości uniknąć problemów z jego tolerowaniem, więc zmieniłam zdanie co do tej osiemnastki i zaczęłam przygotowywać zupki warzywne z kaszą manną
Przy okazji dowiedziałam się, że jeśli trafię z odpowiednią porą i wszystkie warunki będą sprzyjać (dziecko nakarmione piersią, wyspane, radosne, dziąsła nie swędzą, tata nie kręci się po kuchni i nie rozprasza), to dziecię pożre cały talerzyk zupki, przechwytując nawet łyżkę i karmiąc się samo. W innych przypadkach, stanowczo, acz z klasą podziękuje za posiłek, na przykład przejmując wiosło i wyrzucając za burtę tudzież waląc w blat albo kładąc rączkę na mojej, trzymającej łyżkę, i delikatnie popychając ją w dół, dając mi do zrozumienia, żebym sobie darowała.
Nie chciałabym, żeby dziecko jadło na siłę, musiało zmieść wszystko z talerza, bo ja tak chcę, więc kiedy tylko odbiorę sygnał, że to nie jest "ten czas", albo, że nie trafiłam w gust, dziękuję za poświęcony mi czas i zabieram Młodego z kuchni. Nawet, jeśli zjadł jedną łyżeczkę.
Na razie, głównym posiłkiem jest dla niego mleko, więc nie przejmuję się tym, ile dziecko zjada z talerza. To dopiero początek przygody.
Sama dobrze pamiętam, jak będąc już kilkuletnią dziewczynką, przeżywałam katusze, gdy Mama przynosiła jedzenie przeznaczone dla mnie, już na talerzu i które objętością nie odstawało od tego, co dostawał Tata.
Dlatego z bananem na twarzy obserwuję, jak Młody z zapałem próbuje przechwycić to, co akurat próbujemy jeść. W związku z tym staram się, żeby posiłek, którym się raczę, zawsze miał coś, czym mogę spokojnie poczęstować Malucha. Bez soli i cukru. Jakieś warzywko, owoc lub kawałek mięska. Albo kawałek buły do żucia i ssania.
Ostatnio, przypadkiem, trafiliśmy na eko targ na OFF Piotrkowskiej i znalazłam to, czego szukałam - kaszkę bez mleka modyfikowanego.
Dziecko pożarło całą porcję, zgrabnie przejmując wiosełko.

Syn, jak na razie, z zainteresowaniem poznaje nowe smaki (zawsze po uprzednim nakarmieniu cycem, nigdy na głodniaka), najbardziej jednak upodobał sobie samodzielne... picie wody ze specjalnego kubeczka, Doidy Cup. Świetna sprawa dla dziecka, które dopiero uczy się pić i to nie z butli że smokiem. Co prawda, więcej wody trafia na ubranie i podłogę, niż do buzi, bo dziecko znienacka odwraca kubeczek do góry dnem, ale i tak frajda jest. 
Myślę sobie też, że im szybciej pozwolę Kubusiowi na samodzielne jedzenie i picie, zwiększam szansę na to, że krócej będzie trwał etap bałaganienia (chociaż mnie do tej pory ciągle coś upada na obrus lub podłogę;)), bo zaspokojona zostanie ciekawość, co też można zrobić z jedzeniem, poza włożeniem do buzi. Ponadto, bycie samodzielnym i niezależnym podczas szamania to sama radocha.

A o to przecież chodzi. 
O radość poznawania.
I oby tej radości nigdy nie zabrakło.




piątek, 11 marca 2016

It's a date!

Co za weekend.
Kolacja na mieście, koncert...
A zapowiadało się tak... normalnie.

Ale od początku.

W sobotę wybraliśmy się we trójkę na spacer po Pietrynie, zahaczając o Manufakturę. Było pięknie, słonecznie i wiosennie, choć to jeszcze oficjalnie zima... Mąż miał tego dnia gest i  zaprosił nas do restauracji. Malutki był cudowny - siedział w krzesełku, czytał intensywnie menu i podgryzał gumową zabawkę. Załapał się nawet na trochę jedzenia z naszych talerzy. Było wesoło, smacznie i rodzinnie. Celebrowałam te chwile, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się trafi.

Na niedzielę mieliśmy dwa punkty do odhaczenia - basen i wizytę rodziców. Ten drugi punkt pojawił się na liście znienacka, kiedy to dzień wcześniej zadzwoniła Mama i zapytała, czy mogą wpaść do wnuka w niedzielne popołudnie. Trochę się zdziwiłam, bo dopiero co wróciliśmy z kilkudniowego pobytu u Dziadków, ale skoro tęsknota im doskwiera, to nie widzę przeszkód.

Na basenie było super, poza momentem, kiedy to basenowa szafka przepuściła atak na moje czoło.
Szkrabiński radośnie pływał żabką, nawet już po wyjęciu go z wody. Ten Maluch jest po prostu niesamowity.

Rodzice przyjechali po 14:00 i w zasadzie całą wizytę spędzili w kojcu lub zaraz obok. Jak już wiecie, zaprzyjaźniłam się z kojcem dziecka, więc w okolicach godziny 18:00 przyjęłam w nim ulubioną pozycję horyzontalną.
Zdążyłam się wyciągnąć na dywanie, a mój Mąż zjawia się nad kojcem i mówi:
- Ty to się szykuj, bo masz mało czasu. Za 45 minut wychodzimy.
Gapię się na niego, nie bardzo rozumiejąc, o czym on do mnie rozmawia. Kątem oka widzę tylko, że Mama się uśmiecha.
- Nie żartuję, żona, na 19:00 idziemy na koncert, a Dziadkowie zostają z wnukiem.
-Koncert? Jaki koncert?
-Korteza.
Zamiast się ucieszyć, bo uwielbiam Korteza (choć na pewno nie tak jak Endrju) opieprzyłam Męża, że co on sobie wyobraża, że przecież nie odciągnę tyle mleka hop siup i że nie zostawię rodzicom głodnego dziecka, na co on odpowiedział, że rozmroził mleko i że nie mam co się przejmować, na co ja, że chyba go pogięło, bo tego mleka jest tyle, co kot napłakał. I tak dalej, i tak dalej.
W końcu dałam się przekonać, że Młody poradzi sobie przez dwie godziny bez nas i pojechaliśmy. Pierwszy raz od ponad pół roku poszła na randkę z Mężem. Bez brzusia, bez dzidziusia. Tylko ja i on. I Kortez.
Koncert był genialny, ale i tak zapamiętam najbardziej to, że co chwilę zerkałam na telefon, czy nie ma nieodebranego połączenia od Mamy.
Okazało się, że dziecko nawet nie zauważyło naszej nieobecności, ba!, zgłodniało dopiero na minutę przed naszym wejściem do domu.
Koncert trwał nieco ponad godzinę i to z czterema piosenkami na bis. Wróciliśmy do domu przed 21:00, podziękowaliśmy rodzicom na opiekę, pożegnaliśmy ich, nakarmiłam dzidziusia, utuliłam do snu i... dzidziuś hasał jeszcze przez ponad godzinę. Padł po 22:00, taki był rozbawiony.

Byłam taka szczęśliwa, że gdy spotkałam się z przyjaciółką, która ma trzymiesięczną córcię i siedzi z nią w domu, pochwaliłam się, że po pół roku udało nam się wyjść z domu we dwoje, na co ona:
- A tak, my też jakiś czas temu wybraliśmy się na imprezę.
Jakiś czas temu?! To ja tu chciałam ją pocieszyć, że jeszcze trochę i oni też pewnie zaczną wychodzić do ludzi, a tu się okazało, że to my jesteśmy zacofani towarzysko.
Także tego...
Co za weekend. Proszę częściej!

Kojec

Kupiliśmy kojec. Taki mega duży, wypasiony, żeby nasz rozwijający się w zastraszającym tempie Syn mógł hasać do woli, nie robiąc przy tym krzywdy sobie i kwiatkom, a my żebyśmy mogli mieć chwilę oddechu i czas na zrobienie siku bez bobasa na rękach. Tata ogarnął temat montażu, ja - dekoracji wnętrza. A miałam pole do popisu. Kojec jest tak ogromny, że mieszczę się w nim na leżąco wzdłuż i wszerz. Można powiedzieć, że obecnie pół salonu to miejsce zabaw dla dziecka. I w zasadzie goście lądują w kojcu, bo nie ma jak usiąść na sofie. Jak do tej pory, nikt nie narzekał. Wpakowałam tam pluszaki, grzechotki, gryzaki, książeczki, kolorowe chusty i jaśki.
Na początku, kiedy Młody bardziej szurał brzuchem o dywan, niż się przemieszczał, kojec był nieodkrytym lądem, nieskończoną przestrzenią, której eksploracja trochę zajmowała. Każdy przedmiot był fascynujący, więc dziecko było przez długi czas zajęte, a ją mogłam coś zjeść, ba!, nawet umyć się i wyskoczyć z piżamy wyjątkowo wcześniej, niż w okolicach obiadu.
Obecnie Kuba jest na etapie samodzielnego wstawania i pierwszych prób dreptania na boki (oszukano mnie! Takie cuda miały się dziać, kiedy Szkrab skończy jakieś dziesięć miesięcy, nie pół roku!). Jest przy tym tak niecierpliwy i sfrustrowany, że nogi nie chcą go słuchać, gdy stoi przy szczebelkach, że szybko się denerwuje i zaczyna "pterodaktylić" (tak określam dźwięki, jakie wtedy wydaje, coś pomiędzy krzykiem, growlingiem, a płaczem). Trochę lepiej jest, gdy leżę w kojcu, a Syn wstaje, opierając się o moje nogi lub klatkę. Stojąc, próbuje nawiązać kontakt wzrokowy z Tatą, który nawiązuje intensywny kontakt wzrokowy z laptopem. Tata czasami za późno odpowie na zaczepki i wtedy ma rundkę honorową po domu z Młodym w ramionach, a ja  zostaję w kojcu i leżę. I bawię się klockami. I łapię się na tym, że spędzam w kojcu więcej czasu, niż Pulpecjusz. Także tego... Udany zakup :) Myślę, że za dwa, trzy tygodnie złożymy kojec i wypuścimy dzikie zwierzę z klatki. Zrobię tylko szybki spacer po mieszkaniu na czworakach, szukając potencjalnych zagrożeń i zagrożonych kontaktem z Maluchem. Początkowo nie byłam zachwycona wizją dziecka w kojcu, ale okazało się, że dzięki szczebelkom Synek miał nieograniczoną możliwość ćwiczenia samodzielnego dźwigania się z podłogi ( i lizania ich). Dzięki temu, ograniczyliśmy ryzyko wystąpienia urazów, gdy Kuba poznawał nowe możliwości swojego ciała. Teraz jest już tak sprawny, że bez kłopotu dźwiga się, trzymając się czegokolwiek. Mądry ten nasz Smyk.
Za mądry.
Kojec pójdzie niedługo w odstawkę, ale mam przeczucie, że jeszcze nie raz i nie dwa będziemy z niego korzystać w kolejnych latach, budując na jego bazie tajną bazę, wigwam, centrum dowodzenia... Ciekawe tylko, kto będzie miał przy tym najwięcej radochy.
Już nie mogę się doczekać. :)

środa, 2 marca 2016

Moje miasto?

Pojechaliśmy z Młodym na kilka dni do Babci. Takie ferie zimowe z deszczem i wiatrem w roli głównej. Nic, tylko zwiedzać.
Zatem zwiedzaliśmy. A przy okazji zwiedzania, naszły mnie wspomnienia jeszcze z czasów, kiedy to miasto było MOIM miastem, miastem na co dzień. Spacerując po znanych mi uliczkach, złapałam się na tym, że wcale już nie są mi takie znane i że od co najmniej dziesięciu lat jestem tu już tylko mieszkanką weekendową, okazjonalną...
Dziesięć lat... Kiedy to minęło?!
Dużo się zmieniło w tym czasie. Zniknęły miejsca i przestrzenie, które były ściśle związane z moim dzieciństwem.
NIE MA drogi żwirowej, na której odbywały się biegi na 60 metrów w ramach wychowania fizycznego i na której mój przyjaciel Jacek sprawiał, że kopara mi z wrażenia opadała. Jak on biegał! To na tej drodze, wśród chaszczy, wypatrywałyśmy z siostrą z okna wracających z pracy rodziców i innych znanych sylwetek
Teraz jest tam wybudowany basen szkolny i boisko do koszykówki.
Dzieciaki nie pobiegną też już w słynnym biegu "dookoła siatki", podczas którego wypluwałam sobie płuca, bo siatkę w większości zlikwidowano, a i teren uległ mocnej zmianie. Powstały deptaki, stanął dom kultury... Już prawie nie pamiętam tej pustej przestrzeni, tej dzikiej ziemi niczyjej...
Wzdłuż głównego chodnika biegnącego przez osiedle rosną słusznej wysokości drzewa. Skąd one się tam wzięły? Przecież JESZCZE 21 LAT TEMU, kiedy dreptałam tym chodnikiem w komunijnej kiecce, były tam ledwo wystające z ziemi sadzonki.
Znane mi do tej pory skrzyżowania ulic zamieniły się w ronda.Tomaszów miastem rondeł, można rzec. Do przyjaciółki na drugim końcu miasta przejeżdżam co najmniej cztery ronda, a droga zajmuje niecałe siedem minut. Powstały nowe ulice, które kompletnie zmieniły krajobraz, niszcząc jednocześnie znane mi ze wspomnień miejscówki. Już nie pokażę Synkowi, gdzie rozbijałam się motorkiem kolegów jako nastolatka, ani gdzie urządzaliśmy sobie spacery z rodzicami. (Pokażę mu za to niesamowity widok na dworzec kolejowy i kominy w tle. Dzięki powstaniu ulicy Chopina, dworzec zyskał i prezentuje się okazale.)
NIE MA kultowej i tak rozpoznawalnej muszli koncertowej w środku parku miejskiego. Zostały tylko smutne, gołe deski.
NIE MA słynnej apteki na rogu Barlickiego i Warszawskiej, ani klubu, w którym bawiłam się kiedyś na koncercie. Budynki te zostały wyburzone ( w sumie słusznie, bo od jakiegoś czasu tylko straszyły swoim wyglądem i stanem), a na ich miejscu powstaje właśnie ogromna galeria handlowa.
Moje miasto z dzieciństwa wcale już nie wygląda jak miasto, które pamiętam. Chodzę i chłonę nowe, nieznane mi widoki. Pamięć powoli zastępuje stare obrazy nowymi. Za kilka lat nie będzie to już miasto, w którym się wychowałam, tylko miasto, w którym mieszkają moi Rodzice.
Z jednej strony ogarnia mnie nostalgia, tęsknota za dawnym, dobrze mi znanym krajobrazem, z drugiej jednak nawet się cieszę z tych zmian. To znaczy, że miasto żyje, nie poddaje się stagnacji.

Mam mnóstwo miłych wspomnień z Tomaszowem i zawsze chętnie do niego zaglądam. Moje miasto z dzieciństwa będzie kompletne inne od tego, które pozna i zapamięta mój Szkrab, ale mam nadzieję, że znajdzie się choć kilka wspólnych mianowników...



poniedziałek, 15 lutego 2016

Walentynki


Pamiętam moją pierwszą walentynkę. Dostałam ją w przedszkolu od Damiana, fajnego blondyna, w wykonaniu której pomogła mu starsza siostra. Do dziś mam chyba jeszcze ją gdzieś w swoich pamiątkach z przeszłości.

W gimnazjum zrzuciłam się z dwiema koleżankami na worek lizaków i w ramach walentynek ruszyłyśmy w miasto. Rozdawałyśmy serduszka na patyku zarówno dzieciom na osiedlu, jak i napotkanym starszym osobom. Był to też niezły pretekst, żeby zagadać do chłopaków, do których na co dzień nie miałyśmy śmiałości podejść. Wyraz twarzy tych wszystkich obdarowanych osób był najlepszym prezentem w ten dzień.
Pomysł wyszedł ode mnie po tym, jak w naszej szkole zorganizowano pocztę walentynkową i przez cały dzień lekcje były przerywane kolejną porcją napływających kartek. Nawet kilka walentynek dostałam. Patrząc na zdjęcia z czasów szkolnych stwierdzam, że to nieprawda, że panowie nie doceniają wewnętrznego piękna. Innego wytłumaczenia, skąd te kartki, nie znajduję. ;-)
Pamiętam te emocje, oczekiwanie i porównywanie ilości otrzymanych walentynek, a także zawód i smutek na twarzach tych, do których nic nie dotarło.
Dotarło za to coś do mnie - że tak naprawdę walentynki to jednak głupie święto i wprowadzają, mimo wszystko, dużo negatywnych uczuć. To taki dzień, kiedy osoby samotne czują się jeszcze bardziej osamotnione. A gimnazjum to był czas wielkich miłości i jeszcze większych zawodów miłosnych... Stąd akcja "lizaki" - żeby jak najwięcej osób tego dnia poczuło odrobinę ciepła i uśmiechnęło się choć przez chwilę.

Wspomnienia związane z walentynkami naszły mnie wczoraj, gdy wracaliśmy autem z basenu i mijaliśmy co chwilę jakiegoś przedstawiciela płci męskiej, w różnym wieku, z bukietem kwiatów w dłoni. Niektórzy dzierżyli te bukiety z uśmiechem na twarzy, inni wyglądali na takich, co to muszą coś odfajkować, żeby szybko zapomnieć i zająć się czymś lepszym. Wyglądało to trochę, jak próba generalna przed Dniem Kobiet. A gdzie panie truchtające z prezencikami dla swoich mężczyzn? Ot, zagwozdka...

Siedząc w aucie z Młodym na parkingu pod marketem i czekając na Męża, byłam świadkiem sceny, gdzie obok do samochodu pakowała się rodzina z zakupami. Pan pakował zakupy do bagażnika, Pani - dzieci na tylne siedzenie. Nagle Pan z jednej z toreb wyjął bukiet tulipanów i powiedział: "Co? Myślałaś, że zapomniałem?". Pani była zaskoczona, uśmiechnęła się i nawet zapinając pasy ciągle gapiła się na bukiecik.

Ktoś kiedyś powiedział, że to święto wymyślone specjalnie na potrzeby sprzedawców, którym właśnie w okolicach lutego spada sprzedaż. Być może... Ja osobiście nie obchodzę tego święta od dawna. Jeśli jednak ten dzień sprawia, że panowie wylegają z domostw, by kupić dla swych ukochanych bukiet kwiatów, czekoladki, czy pluszowego misia i te ukochane się cieszą, bo za miesiąc może już tym panom nie będzie się chciało lecieć po kwiatka na Dzień Kobiet, to czemu nie korzystać?

Dla mnie walentynki będą już zawsze kojarzyły się z czasem szkolnych miłości, nastoletniej podniety, kiedy to właśnie w ten jeden dzień można było wyznać swoje uczucia, zostając przy tym gallem anonimem, jeśli się chciało i vice versa - snuć domysły, któż to taki wysłał kartkę i się nie podpisał.

W dorosłym życiu słowa "kocham Cię" padają z mych ust w domu codziennie, od pół roku ze zdwojoną siłą. Nie czekam na pretekst, by okazać bliskim mi osobom, co do nich czuję.

Mówcie swoim bliskim, że ich kochacie, przyjaciołom, ile znaczą dla was, nawet, jeśli dobrze o tym wiedzą. Przytulajcie i całujcie bez okazji, spontanicznie.

Kto powiedział, że walentynki nie mogą trwać cały rok? ;-)



piątek, 12 lutego 2016

Strach się bać!

Zawsze zastanawiałam się, skąd ludzie czerpią pomysły na przerażające sceny w filmach grozy, skąd te nieprawdopodobne sposoby na uśmiercenie bohatera, jak, na przykład, w "Oszukać przeznaczenie". 
Teraz już wiem. 
Twórcy pewnie są rodzicami.
Serio.

Każdego dnia łapię się na tym, że mózg w nieoczekiwanych momentach podsuwa mi najdziwaczniejsze sytuacje, w których przez moje niedopatrzenie leją się krew i łzy. 
Kiedy trzymam Młodego na rękach w pozycji horyzontalnej i przechadzamy się po mieszkaniu, za każdym razem, gdy mijamy jakąś framugę lub ścianę, moja galopująca wyobraźnia podsuwa mi obraz, jak głową Młodego zahaczam o klamkę albo ryję czubkiem głowy po cegłach w przedpokoju.
Kiedy siedzi w kojcu, a ja w tym samym pokoju na krześle, od razu widzę jak się przewraca i uderza skronią o drewno. 
Leżąc na łóżku, pewnikiem się sturla na podłogę i połamie. 
Siedząc w wysokim krzesełku do karmienia tak się poruszy, że się przewróci. 
Obcinając paznokietki, z pewnością się szarpnie i obetnę palucha.
Główka pracuje i poci się od wymyślania coraz bardziej zatrważających kadrów, ale dzięki temu jestem bardziej uważna.
Kiedy chodzimy, biorę poprawkę na niespodziewane ruchy, pilnuję kończyn i głowy Młodego. 
Kiedy siedzi i się bawi, na wszelki wypadek rozrzucam większe pluszaki w miejsca, gdzie potencjalnie jego głowa może spotkać się niespodziewanie z podłożem. 
Kiedy kładę Młodego na łóżko, to tak, żeby był daleko od jego krawędzi i żeby nawet zmieniając pozycję z leżenia na plecach do hasania na brzuchu nie miał szans spaść. Przy okazji zawsze skanuję każdą przestrzeń w poszukiwaniu i eliminowaniu potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów, żeby zminimalizować szanse na zjedzenie czegoś przez Szkraba. To akurat efekt uczenia się na błędach, bo kiedyś zostawiłam na łóżku paczkę chusteczek nawilżanych, poszłam umyć ręce, a kiedy wróciłam, Młody magicznym sposobem otworzył sobie paczuszkę i przeżuwał zawartość. Także tego... 
I pomyśleć, że jeszcze pięć miesięcy temu moim największym zmartwieniem było tylko to, czy nie zasnęłam z dzieckiem na rękach. Ileż to razy budziłam się w nocy przeświadczona o tym, że w trakcie karmienia zasnęłam i nie odłożyłam syna do łóżeczka. I jakież było moje zdziwienie, gdy okazywało się, że w rękach trzymam własne piersi, a bobas smacznie śpi w bezpiecznym miejscu. (Zdziwienie tym większe, że do tej pory nie było nawet co w tych rękach trzymać.. ;-) )
Teraz muszę mieć się ciągle na baczności, bo z Kuby rośnie mały magik. Leży na łóżku, machnie rączką i bach! już coś w niej trzyma. Machnie drugą rączką i bach! znalazł gryzaka, którego szukałam od kilku godzin... 

Kiedyś trzeba było bronić dzieci przed drapieżnikami, dzisiaj - przed brakiem wyobraźni i nadmiarem otaczających przedmiotów.

Nie uchronię Maleństwa przed wszystkimi wypadkami i przykrymi zdarzeniami, ale mogę przynajmniej ograniczyć ilość takich sytuacji do minimum. 

Aż się boję pomyśleć, co to będzie, jak dziecię zacznie raczkować/chodzić...

Mistrz i uczeń

Jaram się.
Zachwycam.
Czasami może zbyt przesadnie, ale zawsze szczerze.
Mam tak, odkąd pamiętam. Potrafiłam stanąć na środku ruchliwego chodnika i gapić się bezczelnie w niebo, z otwartą buzią, pod wrażeniem chmur, zachodu słońca, ciekawej kompozycji ze śladów po samolotach i całkowicie się w tym zatracić. Być tu i teraz.
Jako mama, wciąż mam tak samo. Dni zlewają się w jedno, czasami nie wiem, jaki miesiąc już w kalendarzu, ale staram nie przegapić tych najważniejszych chwil: pierwszych prób pełzania na brzuchu, unoszenia się na rękach, siadania, hasania, poznawania nowych smaków, smakowania dźwięków, które serwuje buzia w połączeniu z językiem i powietrzem. Zapisuję sobie skrzętnie te wszystkie małe wielkie osiągnięcia, bo najwięcej najważniejszego dzieje się właśnie teraz.
Staram się być i czuwać, towarzyszyć w zabawie i pomagać, gdy cierpliwość lub zasięg rączek się skończy.
Jaram się tak bardzo nowościami w wydaniu Syna, że potrafię wydrzeć się na cały dom, zakłócając Mężowi rozmowę telefoniczną, żeby rzucił wszystko i ze mną podziwiał nasze zdolne dziecię, jak wkłada kciuka stopnego - określenie zapożyczone od przyjaciółki Kamili - do buzi.
To niesamowite, że jeszcze niecałe pół roku temu to rozkoszne, rozgadane i będące już na czworaka dziecko, ledwo otwierało oczka i machało bezradnie rączkami.
Teraz Kuba hasa po całym łóżku, po dywanie, pewnie wyciąga rączkę w stronę interesujących przedmiotów lub twarzy; potrafi zasygnalizować, że potrzebuje pomocy albo po prostu towarzystwa do zabawy.
Czwarty tydzień bujam się z przeziębieniem, Mąż od kilku dni też walczy z jakimś choróbskiem, a nasz Syn jest tak zajęty ząbkowaniem i odkrywaniem nowych możliwości swojego ciała, że w ogóle nie przejmuje się swoimi starymi, chorymi rodzicami. Konsekwentnie każdego dnia zaczyna od lekcji dykcji, radośnie opluwając wszystko dookoła, po czym po śniadaniu zabiera się za "rzeźbę". Gdybym choć w ułamku była tak zdyscyplinowana jak mój Syn, przez te kilka miesięcy ogarnęłabym hiszpański i francuski, podszkoliła się w narzędziach do pracy i może ogarnęła grę na pianinie.

To prawda, że my, dorośli, możemy wiele nauczyć się od dzieci. W zasadzie to każdy może nas czegoś nauczyć, umyślnie lub przez przypadek.

Podjarkę mam  chyba po Mamie. Nigdy nie zapomnę, jak wróciłam z wyników egzaminu gimnazjalnego i obwieściłam, że zdałam - Mama dosłownie podskoczyła do góry, uderzając rękami o sufit (a nie jest to wysoka osóbka) i cieszyła się jak dziecko.
Kiedyś wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową i w pewnym momencie już nie wiedziałam, czy kobitka jadąca przede mną, posapująca pod górkę, by po chwili zjechać ze śmiechem, okrzykiem "łiiiiii" i nogami wyciągniętymi na boki to moja mama, siostra czy córka.

Nie wiem, czy to hormony czy starość, ale rozczula mnie to 9 kilo szczęścia. To pięć i pół miesiąca w pampersie, siedzące i śmiejące się w głos, gdy gilam pod paszkami lub po brzuszku. Wzruszam się i chłonę chwile, gdy zasypia, wybudza się, kwili, płacze, gaworzy i z uśmiechem od ucha do ucha buja się na dłoniach i kolanach, by po chwili zabawnie paść na twarz ze zmęczenia i poderwać się na nowo jak gdyby nigdy nic.

Syn uczy mnie, by się nie poddawać, okazywać swoje emocje, by nie bać się prosić o pomoc, by próbować dotrzeć do celu różnymi sposobami, gdy któryś nie działa... I dużo, dużo więcej, czego nie potrafię nawet nazwać.

Ciekawe, czego nauczy się od nas...

niedziela, 31 stycznia 2016

Dada


Pierwszy raz od ponad roku dopadło mnie konkretne choróbsko. Od ponad tygodnia dycham i smarkam, ale czuję, że to już końcówka. W związku z moim stanem i obawą o to, że zarażę Malutkiego, pozwoliłam się rozpieszczać, zarówno przez Męża, jak i przez Babcię, do której pojechałam z Synkiem na trzy dni. Dzisiaj, na przykład, poprosiłam Męża o zajęcie się Szkrabem, by choć na pół godziny schować się pod kołdrę.

Leżę sobie w sypialni, napawam się ciepłem kołdry i odkręconego na maksa grzejnika, gdy nagle słyszę z pokoju Kuby:
- Tata. Ta-ta. Taaa-taaa. Tatatatatatatatatatatatata. Daaa-daaa.Dada ..

I tak przez dobrych kilka minut.

Zaczynam się śmiać, bo w wolnych chwilach, kiedy Młody jest nastawiony na odbiór, a nie na nadawanie (ostatnio praktycznie większość czasu gada - jak Tatuś :-) ), prezentuję swój monolog:

- Taaa-ta. Tata. Daaa-da. Taaa-taaa...

Zdziwko? Ha! Początkowo męczyłam dziecko, a jakże, "maaa-ma", ale niedawno rozmawiałam z koleżanką, która spodziewa się dzidziusia i powiedziała bardzo fajną rzecz:

- Mam nadzieję, że pierwsze słowo mojego dziecka będzie "dada" i będzie często je powtarzało. Wtedy tatuś będzie miał zajęcie, a ja wolne.

Genialne w swojej prostocie!

Także tego, ćwiczymy Synu: Taaa-ta.

A tak na serio, jakoś w ogóle nie tyra mnie temat tego, jakie będzie pierwsze słowo mojego dziecka. Wiem, że niektóre mamy biorą bardzo do siebie fakt, że przez tyle miesięcy zajmowały się dzidziusiem, poświęcały mu całą swoją uwagę i czas, a dziecko "odwdzięcza się" się "tatusiowaniem". Pamiętam zawód mojej znajomej, której córka nauczyła się mówić "dada", chociaż tatę widywała w zasadzie tylko wieczorami, a kiedy znajoma prosiła; "Powiedz mama", córcia mówiła "dada", a czasami nawet stanowcze "nie". Smuteczek.

Dla mnie najważniejsze jest to, żeby dzidziuś rozwijał się prawidłowo i był zdrowy. Liczą się czułe gesty, które sobie okazujemy każdego dnia, uśmiechy - tego nikt nam nie odbierze, a wszystkie te chwile są po stokroć ważniejsze, niż słowa.

Oczywiście, będę pękać z dumy, kiedy Kubuś powie "mama", ale po cichu liczę, że jednak wystartuje z "tatą", choćby dlatego, że Mężusiowski w pełni zasługuje na wyróżnienie za swoją postawę  i zaangażowanie w rolę taty.

Swoją drogą, nawet w tej kwestii jestem w mniejszości, bo moim pierwszym słowem było "baba".

A jak było u Was?

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Ach śpij, Kochanie...

Jeszcze do niedawna usypianie Szkrabińskiego było najprostszą czynnością spośród wszystkich. Jak w zegarku, kiedy tylko zbliżała się godzina 21:00, Szkrab zaczynał marudzić i szukać cyca. Cyc po chwili już znajdował się w buzi Młodego, a Młody po chwili odpływał do krainy snów. Potem godzina spania przesunęła się na godzinę 22:00, ale nadal wystarczało przytulić dziecię do piersi, by bez problemu padło w objęcia Morfeusza.
Teraz wygląda to zupełnie inaczej.
Wychodząc z pokoju, jestem podrapana, skopana, obśliniona, potargana, obrzygana , jakbym brała udział w dziwacznym połączeniu walki na ringu z regularną bijatyką dwóch bab. I to wszystko z miłości.
Cyc stracił swoją magiczną moc. Teraz, po ostatniej wieczerzy, Młody rozwala mi się na nogach, niczym na leżaku w tropikach, nawet podkłada sobie zabawnie jedną rękę pod głowę i z szeroko otwartymi oczami, w ogóle niesugerującymi nawet start w stronę snu, zdaje się mówić "A teraz baw mnie". Patrzymy sobie głęboko w te nasze oczy, jego coraz większe, moje coraz mniejsze i po chwili staje się jasne, że Młody nigdzie się nie wybiera. Żołądek dusi w sobie przekleństwo, burczy tylko coś niezrozumiale.
Kładę więc sobie Szkraba obok i pytam nieśmiało, od czego zaczniemy. Jest różnie. Czasem, na przykład, po zawzięcie podgryzanym małym palcu mojej ręki domyślam się, że przyda się gryzak, bo coraz śmielej, zwłaszcza w nocy, dają o sobie znać idące zęby. Zatem gryzak. Biegnę do lodówki po wodnego gryzaka. Młody wyciąga rączki, więc wręczam gryzaka. Super, gryź Synu na zdrowie, może się zmęczysz. Nie zdążył się zmęczyć, bo po trzech gryzach gryzak ląduje na prześcieradle, i znów wyciąga rączki w moją stronę. Nachylam się więc nad dzieckiem i mówię czule: "Ach, chciałeś Mamę po twarzy pogłas...". Nie udaje mi się dokończyć zdania, bo Szkrabiński zdecydowanym ruchem wbija paluszki w moje policzki i po chwili połowa mojego nosa ginie w jego buzi.
Kiedy udaje mi się już oswobodzić, sugeruję nieśmiało, że są inne sposoby na okazanie mamie swojej miłości.
Skumał skubany, bo tym razem ledwie musnął rączkami poliki, by tym razem stanowczo szarpnąć mnie za włosy. Nos znowu znalazł się w mokrym pyszczku.
Po chwili Młody zaczyna ziewać i pocierać oczka. Dobrze jest, myślę sobie, zbliżamy się do finału.
Haha, jasne... Okazuje się, że dziecko dopiero się rozkręca.
Kładę się na boku i przystawiam ssaka na leżąco, bo walka o własny nos trochę mnie zmęczyła, za to po Szkrabie nie widać żadnych oznak zmęczenia. Zauważam natomiast problemy z pamięcią krótkotrwałą... Oglądaliście "Gdzie jest Nemo?". Mój Syn jest jak ta rybka Dori. "Ale się najadłem... O, cyc!". Po kilku rundkach łapania i puszczania cyca, chłopakowi przypomniało się, że zapomniał mi opowiedzieć, co robił przez cały dzień, więc rozwala się na łóżku i w niemowlęckim snuje swoją opowieść.
Od kilku dni do repertuaru "niechcemisięspaćchociażoczkamammalutkie" dołączyło radosne "pierdzenie" buziakiem w moją rękę.  Chyba po to, żeby zagłuszyć moje fałszowanie kołysanek. Mały glonojad przepuszcza atak na moje przedramię przy każdej nadarzającej się okazji i zaczyna koncert.
To taki moment w naszym romansowaniu ze snem, kiedy wymiękam i choć żołądek pisze już na mnie skargę, nie mogę się powstrzymać i najczęściej wybucham śmiechem.
Kiedy Syn już odhaczy wszystkie aktywności, następuje grande finale.
Oczka zaczynają się rozjeżdżać, głowa lata na boki, nóżki strzelają w górę i zaczynają kopać mnie po udach i brzuchu, a rączki rozpoczynają swój układ choreograficzny - jedna sunie po prześcieradle od boku do głowy i z powrotem, a druga radośnie młoci powietrze, tłukąc mnie przy okazji po twarzy i klatce. Jeszcze coś tam dzidzia gada do siebie i nagle... cisza. Odłączyli prąd.
Dziecko pada, matka pada i śnieg pada...

niedziela, 24 stycznia 2016

Patataj

Z cyklu "mądrości wyrodnej matki".

Mąż woła:
- Żona, chodź, zobacz!
Przychodzę;
- Spójrz, jak nasz Syn majta nóżkami. W poprzednim wcieleniu był chyba Indianinem jeżdżącym na koniu.
Patrzę, patrzę i po krótkiej analizie stwierdzam:
- Wiesz co? On chyba był tym KONIEM.

Kurtyna.

niedziela, 17 stycznia 2016

Poszli my na basen

W czasie ciązy byłam może ze trzy razy z bęcem na basenie.
Jak tylko malutki się urodził, Mąz już nie mógł się doczekać, kiedy Syn będzie miał skończone dwanaście tygodni i pójdą razem na basen obczajać foczki.
Niestety, musieli wziąć pod uwagę fakt, że jedną foczkę, a w zasadzie krówkę, będą musieli wziąć ze sobą. Nie mogłam się doczekać wejścia do wody bez brzucha i zrelaksowania się podczas pokonywania kolejnych długości.
I tak, we trójkę wybraliśmy się na basen. Wolny termin zajęć wypadł na 10:30. Spoko, wyrobimy się, pomyślałam.

Za pierwszym razem przyjechaliśmy na miejsce o 10:22.

Szybka akcja pod tytułem "bierzemy kluczyki i biegiem do przebieralni" trochę nam się opóźniła, bo  trzeba było zrobić przystanek w szatni, a poza tym okazało się, że mam zablokowaną kartę benefitową. Na szczęście, Mąż wszedł na swoją, a ja jako opiekun dziecka na zajęciach na kartę syna.
Przemknęliśmy przez bramkę i wpadliśmy do przebieralni. Tam zhaltował nas pan konserwator powierzchni płaskich i zawrócił, bo wpadliśmy w butach.
Musiałam wszystko wyrzucić z plecaka na podłogę, bo klapki włożyłam na dno. Znalazłam klapki, upchnęłam wszystko z powrotem do plecaka, po czym znowu musiałam wywalać, bo swimmersa i ręcznik dla Młodego upchnęłam na dno. Synek w tym czasie smacznie spał w nosidełku, ululany przez jazdę samochodem i dopiero postawiony na podłodze przy szafce, obudził się.
Szybko przebrałam siebie i Szkraba, i przekazałam kursanta na ręce Taty.

Szkrabiński przez całe zajęcia był trochę zaspany i zdziwiony. W ogóle nie interesowały go kolorowe zabawki rozrzucone w wodzie, za to fascynowało go światełko podświetlające basen. Stwierdził też, że kolor wody mu nie pasuje i co jakiś czas ubarwiał ją serkiem z buzi.
Pół godziny zajęć minęło nie wiadomo kiedy (ale wiadomo dlaczego nam akurat tak szybko).
Tata poszedł pod prysznic z Maluchem, a ja pobiegłam się ogarniać, żeby przygotować rzeczy dla Synka. 

Jak już wspomniałam, dziecko na basenie potrzebuje jedynie swimmersa, czyli pampersa do pływania i ręcznik, żeby maleńkie ciałko opatulić po wodnych harcach. Natomiast po basenie matka dla dziecka potrzebuje:
- co najmniej trzy pampersy (dla normalnej matki wystarczy jeden, ale mi dużo rzeczy wypada z rąk);
- ciuszki na zmianę co najmniej dwa zestawy (jak wyżej);
- flanelcię albo ręcznik, żeby maluszka położyć na przewijaku;
- ręcznik na zapas, jeśli pierwszy zostanie brutalnie obsikany/obrzygany/ubrudzony;
- smarowidło do pupy;
- żel pod prysznic;
- patyczki do uszu;
- zabaweczkę;

Oczywiście, do tego moje rzeczy na basen. Plecak jęczał jak go pakowałam, bo się uparłam, że nie będę jeździć z dwiema osobnymi torbami.
Pływaczek też jęczał, a w zasadzie ryczał w przebieralni, bo mu się przypomniało, że jest głodny. Miałam nieco utrudnione zadanie, żeby przebrać Syna, bo sama jeszcze byłam w proszku, ale na szczęście do akcji wkroczył Tata i kiedy on próbował wynegocjować u Kuby trochę czasu dla mnie, ja czym prędzej się ubrałam. Udało mi się nawet trochę wysuszyć włosy.
Przy okazji miałam możliwośc przetestowania wariantu ubierania  zimowych butów z dzieckiem na rękach. Takich akrobacji nawet w cyrku nie zobaczycie. Pani obok i jej córcia na składanym leżaczku pewnie miały niezły ubaw z naszego duetu. 
Upocona, ale z butami na nogach, wyprułam z przebieralni i poszłam szukać ustronnego miejca, żeby nakarmić Maluszka. Udało się. Razem z dwiema innymi karmiącymi piersią mamami zaległyśmy na wielkim skórzanym narożniku usytuowanym w kącie. 
Dosiadła się do nas również mała, urocza Zosia, która próbowała nakarmić Szkrabińskiego swoim hot-dogiem. Podziękowałam za hojność w imieniu mojego trzymiesięcznego, bezzębnego ssaka, choć nie ukrywam, że przez chwilę sama miałam ochotę rzucić się na podtykaną przekąskę, bo z domu wypadłam bez śniadania.

Oczywiście, podczas pobytu na basenie, nie przepłynęłam ani jednej długości, a w wodzie byłam może ze trzy minuty. Przez resztę czasu biegałam z aparatem i robiłam zdjęcia tudzież kręciłam filmiki z moim wspaniałym Wodnisiem w roli głównej i Szuwarkiem w roli wspierającej.

Był to nasz pierwszy wypad na basen we troje, więc panował chaos, armagiedon i totalne zniszczenie, bo nie mieliśmy dobrego pomysłu logistycznego.

Za drugim razem poszło nam zdecydowanie łatwiej.

Zapomniałam plecaka.



środa, 13 stycznia 2016

Too much tłumacz

Wieczór.
Młody odpłynął mleczną drogą do krainy snów, więc jest chwila na wspólne posiedzenie z Mężem. Oglądamy jakiś dokument z napisami. Mąż co chwilę zerka do opasłego tomu słownika angielskiego, bo się zafiksował i nie może znaleźć słówka, a na pewno źle je przetłumaczono, bo on takiego nie zna. A to dopiero drugie zdanie w filmie.
Po pięciu minutach ciągłego przewijania filmu i zaglądania do słownika nieśmiało sugeruję, że być może to jest jednak inne słówko, niż mu się wydaje, że słyszy i pokazuję propozycję rozwiązania zagadki. Z niechęcią, ale przyjmje wyjaśnienie i możemy oglądać dalej. Niestety, już po kilku minutach stwierdzamy, że oczy nam się same zamykają i chyba dołączymy do Syna.
W sensie, ja dołączę, a Mąż wyciągnie się na naszym łóżku w sypialni.
Na odchodne Mąż coś włącza na telefonie i mówi:
- Najbardziej lubię to - i pokazuje mi w przelocie ekran. Zauważam tylko białą plamę i układam brwi w znak zapytania.
- No, translator. Sama zobacz, nie muszę wpisywać - i mówi do mikrofonu - Kocham moją żonę - po czym z miną triumfatora znowu pokazuje ekran.
- I co?
- Cool Arizona - odczytuję i wybucham niepohamowanym śmiechem.
- Oj, bo języka nie zmieniłem, poczekaj - ale już nie czekam, bo została mi ostatnia czysta piżama, której Syn jeszcze nie załatwił i w którą załatwić się samej byłoby głupio. I gdy opuszczam sypialnię w trybie przyspieszonym, słyszę jeszcze, jak Ukochany ze złością powtarza: "Kocham moją żonę! Kocham moją żonę!!!".
Zaiste, fajna Arizona ze mnie, skoro Mąż tak mnie kocha. ;-)

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Newton Faulkner miszcz

Jadąc ostatnio samochodem, usłyszałam cover "Get Free" Major Lazer w wykonaniu Newtona Faulknera.


Cover pochodzi z jego najnowszego albumu "Human Love", który ukazał się w listopadzie 2015. Jest moc! Obejrzałam ten teledysk wielokrotnie i nie spodziewałam się, że obcinanie dreadów w rytm piosenki tak mnie zelektryzuje. Zachwycam się za każdym razem, gdy widzę śpiewającego Newtona na krześle, z nożyczkami w dłoni.
Patrząc na ten teledysk, ciężko uwierzyć, że Newton jest z rocznika 1985. Czy w ogóle ktoś dałby mu tutaj tylko 31 lat?


Od razu przypomniało mi się, jak pierwszy raz usłyszałam jego inny cover :


Proszę, jaki tu był młodziutki. Do tej pory mam ciary, kiedy tego słucham...
Ten głos, to, co robi z gitarą... Chylę czoła. Sama chciałabym tak grać, ale jestem leniwą bułą. I pomyśleć, że zaczęliśmy przygodę z gitarą w tym samym wieku... Ja wciąż ograniczam się do sześciu podstawowych chwytów, a on gra całą gitarą, wydobywa z pudła najróżniejsze dźwięki. Coś niesamowitego.
Pierwszy album "Hand Built By Robots" ukazał się w 2005 roku, czyli kiedy Newton miał 20 lat. (Uwzględniając wiek gwiazd i gwiazdek z UK czy USA, można powiedzieć, że to nawet ciut późno jak na debiut w branży muzycznej, haha.)

Podoba mi się jego sposób nazywania albumów.
Na przykład, "Rebuilt by Humans" z 2009 roku swoim tytułem nawiązuje do wypadku z grudnia 2008, kiedy to Newton poślizgnął się niefortunnie na lodzie i tak sobie załatwił prawy nadgarstek, że lekarze musieli mu wpakować metalową płytkę.
Natomiast kolejny album z roku 2013, "Studio Zoo", powstawał, można rzec, na oczach i uszach użytkowników portali społecznościowych. Newton zainstalował cztery kamery w swoim domowym studio w Londynie i przez pięć tygodni, dwadzieścia cztery godziny na dobę można było go podglądać, niczym zwierzaka w zoo, podczas pracy nad albumem.

Chciałabym kiedyś usłyszeć go na żywo. Na razie, jego trasa koncertowa ogranicza się do UK, a z międzynarodowych wypadów, ma przewidziany jeden - do Dublina... Globtrotter normalnie...

Tak w ogóle, dzisiaj ma urodziny. Happy Birthday Newton!


sobota, 9 stycznia 2016

Oh what fun it is to ride...

Zima zaskoczyła mieszkańców Łodzi. Kilka niepozornych płatków śniegu zamieniło się w zamieć i pokryło pokład białym puchem. Od razu, jak to przy takiej pogodzie, zaroiło się od bałwanów. I bałwanów.
Odezwała się Sąsiadka. Mamy do siebie daleko, bo caaałe szesnaście stopni po klatce schodowej, więc dzwonimy i piszemy do siebie SMS-y. Zapytała, czy mielibyśmy ochotę wybrać się następnego dnia razem z nimi i ich rocznym synkiem na saneczkowe szaleństwo na osiedlową górkę. Ona wie, że nasz Szkrab jest jeszcze mały, ale może my, rodzice, chcielibyśmy sobie przypomnieć, jak się jeździ.
Odpisałam, że nie mamy sanek, ale coś się wymyśli i nie wiem, co na to moi Mężczyźni, ale ja się piszę. Nóżki już same zaczęły przebierać na myśl o zjeździe z górki na "beleczym.", a w głowie zrobiłam szybki przegląd garderoby pod kątem zjeżdżania. Sąsiadka odpowiedziała, że ma nadzieję, że się nie wymigam, na co zripostowałam, że nie mogę przegapić okazji zobaczenia Sąsiadki na sankach w akcji.
Wymieniałyśmy się wiadomościami przez pół dnia, bo wiadomo, jak to z korespondencją przy dzieciach, czasami napisanie jednego SMS-a trwa godzinę, z pięcioma przerwami po drodze.
Tak się nakręciłam na saneczkowanie, że wieczorem, po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że niczego mu nie brak, wyskoczyłam do Tesco na rozeznanie w asortymencie sankopodobnym, ale wszystko, co znalazłam, było zdecydowanie za małe na moje poślady.
Sąsiadka napomknęła, że ma jakieś jabłuszko do zjeżdżania, więc ewentualnie będziemy się wymieniać. Zawsze w takich sytuacjach można skorzystać też z wora na śmieci, więc uspokojona, że jestem zaopatrzona we wszystko, co potrzebne, poszłam spać i chyba nawet śniłam o śniegu.
Rano obudziłam się z uśmiechem na twarzy, wstałam do kuchni, spojrzałam w okno, skąd mam widok na górkę, a tam... czarno, jak w... no w miejscu, gdzie jest czarno. Po śniegu zostało tylko wspomnienie i smutne, brudne, zniekształcone bałwanki.
Do tego Sąsiadkę dopadło jakieś choróbsko i ostatecznie moje zimowe szaleństwo ograniczyło się do przebijania się z wózkiem przez kałuże i mokre resztki śniegu, zalegające w najmniej spodziewanych miejscach.
Zima znów zaskoczyła i to w ciągu dwudziestu czterech godzin...

czwartek, 7 stycznia 2016

Muzyczne podsumowanie roku 2015

Rok 2015 już za nami, ale przez pewien czas będą mnie jeszcze prześladowały piosenki z ostatnich dwunastu miesięcy.
Nowości było sporo, przewinęło się przez moje uszy mnóstwo dziwnych brzmień, ale tylko kilka zabieram ze sobą w dalszą podróż.
Zagraniczni artyści wnieśli do mojego życia dużo beatu i radości, co jest raczej rzadkością, ale być może to efekt słuchania komercyjnego radia i faktu, że byłam w ciąży i wyjątkowo smęty mi nie podchodziły. (Może właśnie dlatego mam tak radosnego Syna...)
Jedziemy!


Na początek pierwsza piosenka, którą usłyszałam w roku 2015:


Można powiedzieć, że piosenka prorocza ;-)



Ten utwór chyba nigdy mi się nie znudzi. Wpada w ucho tak samo dobrze, jak "Get Free".




Jak tego słucham, to od razu czuję słońce na twarzy...



Człowiek nawet jak nie chce, to zaczyna się ruszać :-)

       
Usłyszałam tę piosenkę, kiedy pierwszy raz po kilku latach miałam za zadanie przetransportować auto z Tomaszowa do Łodzi i to z dzidziusiem w brzuchu. Na ostatnim skrzyżowaniu przed domem rozbrzmiał ten utwór i sprawił, że ostatnie metry spędziłam na rytmicznym machaniu głową i śpiewaniu w głos refrenu.
Do tej pory uśmiecham się, gdy słyszę Adama Lamberta, choć już mniej entuzjastycznie macham głową. Na marginesie - teledysk masakra...



        
Kiedy jeszcze w domu królowała Eska Rock, kilkukrotnie obiło mi się o uszy "Bow", ale potrzebowałam czasu, żeby odkryć magię tego utworu. Zacny kawałek.



Na "Runnin`" trafiłam przypadkiem na YouTube. Oczarowana teledyskiem, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to co słyszę jest tak samo dobre, jak to, co widzę.


Rzutem na taśmę załapała się Adele i jej "Hello" Jako, że już pewnie wszystkim "obrzydło" słuchanie oryginału, który jest wszęęęędzie, dla odmiany wersja z wykorzystaniem szkolnych instrumentów:





Z polskiego poletka na pewno:



Sama nie wiem, co jest takiego w tym utworze - czy linia melodyczna, czy tekst, czy po prostu głos Wojtka Łuszczykiewicza... Wpada w ucho i przyjemnie się słucha.


Kortez - odkrycie roku. Męża tak zauroczył jego głos i teksty, że pierwszy raz od... hohoho kupił płytę! Długo męczyliśmy Korteza, oj długo. Udało nam sie nawet załapać na jego koncert w plenerze, na łódzkiej Pietrynie, jeszcze przed wydaniem krążka. Na żywo brzmi jeszcze lepiej!



Ten utwór to efekt słuchania Trójkowej Listy Przebojów. Uwielbiam Artura Andrusa, jego głos, inteligencję i pomysły. Dowód, że można połączyć góry z morzem :-D



Wyjątek w podsumowaniu. Piosenka stara, ale towarzyszyła mi przez ostatnich prawie sześć miesięcy zeszłego roku.



Do tej pory nie mam pojęcia, o czym Dawid śpiewa, ale kawałek świetny. A wąsik przekozacki.



A to chyba najlepszy kawałek minionego roku. Genialny!


A co za Wami będzie się jeszcze snuło przez jakiś czas?



wtorek, 5 stycznia 2016

Mej de fors bi łyf ju

No, Grzegorzu Łukaszu, szacuneczek. Kolejna dusza dołączyła do rzeszy fanów przygód rycerzy Jedi. Może nie do tych, co wydają prawie całą swoją wypłatę na kolejne figurki do kolekcji lub inne gadżety z serii Gwiezdnych Wojen, ale z pewnością do tych, co miło spędzili ponad dwanaście godzin w świecie Mocy, przetrwali i polecą tę podróż następnym pokoleniom.
Za czasów szkolnych kilkukrotnie widziała fragmenty dwóch czy trzech epizodów, ale nigdy nie miałam okazji obejrzeć żadnego w całości.
W związku z pojawieniem się kolejnej części na koniec zeszłego roku, natchnęło mnie na gwiezdny maraton.
Jako laik, nie wiedziałam, że to, co nakręcono najpierw to tak naprawdę losy późniejsze, a to, co powstało już w dwudziestym pierwszym wieku, to początek historii.
Wykorzystałam możliwość i obejrzałam filmy chronologicznie pod względem fabuły, a nie dat powstawania, w związku z tym odczułam mały zgrzyt przeskakując z epizodu III z roku 2005 do IV z 1977, zwłaszcza słuchając dialogów i informacji na temat lorda Vadera czy relacji pomiędzy R2-D2 i C-3PO, ale jak na prawie 30 lat odstępu, całość wyszła całkiem nieźle.
Byłam nawet zaskoczona efektami specjalnymi z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zwłaszcza kadrami z panoramą futurystycznych miast, tytułowymi wojnami gwiezdnymi i na miecze świetlne, czy niektórymi postaciami o kosmicznym wyglądzie. Polecam lekturę o efektach specjalnych i historii powstawania Gwiezdnych Wojen, bo to bardzo ciekawe.
Bardzo podobały mi się dialogi i klimat filmów - wszystkie lekkie, z poczuciem humoru, przez co nie czuło się, że każdy epizod trwa około dwóch godzin. Mimo to, przyznaję, Moc była ze mną tylko do połowy piątego epizodu. Potem musiałam już robić sobie przerwy, a na szósty w zasadzie bardziej zerkałam, niż go oglądałam, bo poczułam już przesyt.
I gdy już z lekkim znużeniem patrzyłam jak Gumisie świętują obalenie Imperium, nagle zobaczyłam coś, na co mój mózg zareagował: "WTF?!". Otóż, w ostatniej scenie pojawiają się: Obi One Kenobi, Mistrz Yoda i Anakin Skywalker. Ot, zwykła scena ale skąd w scenie z 1983 roku pojawia się aktor, który gra młodego Anakina w latach 2002-2005?
Na ratunek pospieszyli internauci. Okazało się, że oglądałam zremasterowaną wersję z roku 2004, w której bezczelnie wycięto aktora pierwotnie grającego Lorda Vadera, a na jego miejsce "wklejono" Haydena Christensena. Taka ciekawostka. Zastanawiam się tylko, po co ten zabieg...
Teraz przynajmniej wiem, kto jest kim, dlaczego wydarzyło się to, co się wydarzyło, skąd się wzięli kolesie w białych wdziankach i tak dalej. Ciekawość została zaspokojona, ale minie pewnie jeszcze trochę czasu, zanim zdecyduję się na obejrzenie najnowszego epizodu.
Jedyny minus jest taki, że teraz, zamiast kołysanek, zdarza mi się nucić Synkowi temat z Gwiezdnych Wojen albo ponure "dam dam dam, dam dadam, dam dadam"...

sobota, 2 stycznia 2016

Z przytupem

Tak właśnie, z przytupem zaczął się ten rok.
Pierwszy raz od czterech miesięcy spędziłam prawie siedem godzin poza domem. Odwiedziła mnie Siostra. Razem z sześcioosobową, francuską ekipą architektów.
Byli ciekawi, jak wygląda brzydkie polskie miasto, więc Siostra przywiozła ich na pokład. Bardzokurdeśmieszne.
Dobrze, że mam sprzymierzeńca w swoim przyszłym Szwagrze, który bardzo lubi cegłę i uważa, że Łódź ma potencjał.
W pierwotnej wersji miałam tylko dojechać na dworzec, odebrać ekipę i zawieźć do centrum, skąd już sami hasaliby tam, gdzie poniósłby ich radar brzydoty, ale ostatecznie zostałam na dłużej.

Oczywiście, jak to w przypadku moich wyjść, tym razem nie padało, tramwaje jeździły, ale... było minus siedem stopni, które z czasem zamieniły się w minus jedenaście... Do tego mroźny wiatr. Brr...
Mąż zapakował mi do plecaka dwa termosy z grzanym winem dla gości, na widok którego mogłam się tylko oblizać i ruszyłam w miasto.
Odebrałam ekipę z dworca, wsiedliśmy w autobus i po pięciu minutach mieliśmy przesiadkę na tramwaj. Niestety, tramwaj nam spierdzielił sprzed nosa. W ten oto sposób pierwszy termos z winem został opróżniony, bo musieliśmy czekać ponad kwadrans na następny środek transportu, a już po dwóch minutach wszyscy szczękali zębami. Mnie przede wszystkim zmroził widok trzech panów, którzy kompletnie nie byli przygotowani na spotkanie z zimą w Polsce. Zwłaszcza jeden, z południa Francji, wybrał się na wycieczkę w adidaskach i bez czapki. Wszystko przez to, że prognoza pogody mówiła im o plusowych temperaturach, wręcz wiosennych. Owszem, mieliśmy takie, ale tydzień temu.
Stąd też największą atrakcją podczas spaceru po pokładzie stała się... palmiarnia.
Tam również otworzyłam bar mleczny dla Syna, którego jak na sygnale przywiózł Mąż. Zostawiłam butlę mleka w domu, ale poszła na zmarnowanie, bo Syn, po wypiciu wszystkiego za jednym zamachem, większość zwrócił, a resztę puścił dwójeczką w pampersa. Włączył się alarm mleczny, więc Mąż zapakował Syna do samochodu i czym prędzej przywiózł do Mamy.
Oczywiście, kiedy dojechali, Szkrabiński wyglądał na zdziwionego, że mu podstawiają cyca pod nos, bo przecież wszystko jest w porządku. Faceci...
Zabrałam go więc do palmiarnianej zieleni, gdzie w przyjemnym cieple zaskoczeni zimą Francuzi grzali swe kości.
Od tego momentu przez kolejne trzy godziny z siedmioosobowej grupy zrobiło nam się dziewięć i pół człowieka.

Tak się cieszę, że trafili mi się architekci.
Zastanawiałam się kiedyś, gdzie mogłabym zabrać gości, gdyby chcieli zobaczyć największe atrakcje Łodzi i, poza ulicą Piotrkowską i Manufakturą, jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. A tu zainteresowaniem cieszyło się praktycznie wszystko.
Mogłam pokazać galerię street art, stare pofabryczne budynki zaadaptowane na mieszkania, odrapane kamienice, biurowce i każdy był zainteresowany... Najlepsi turyści ever.
Dowiedziałam się przy okazji, że murale we Francji są zabronione, bo są zbyt ostentacyjne, krzykliwe i szkodzą wyglądowi miasta. W centrum wysokość budynków nie może przekraczać określonejwysokości (było to chyba około czterdziestu dwóch metrów).
I wreszcie, po dziesięciu latach, dotarłam na Księży Młyn. To zabawne, że wielokrotnie byłam w parku po jednej i przy ulicy Tymienieckiego po drugiej stronie Księżego Młyna, ale nigdy nie wybrałam się na spacer Kocim Szlakiem z jednego miejsca do drugiego. Lepiej późno niż później...
(Dla tych, co nie wiedzą, o czym piszę: Koci Szlak)
Takie spacery sprawiają też, że zaczynasz szukać informacji na tematy, nad którymi w ogóle się nie zastanawiałeś. Padło pytanie, jak długo palmiania jest już w Łodzi. Odpowiedź: no na pewno dziesięć lat, jak tu mieszkam. Prawidłowa odpowiedź: od 1956 roku. Co więcej, wcześniej była... stołówką robotniczą. Ot, ciekawostka. Będzie czym błyszczeć na spotkaniach towarzyskich, hell yeah.

Na koniec, po smacznym obiedzie w klimacie PRL-u, goście opróżnili drugi termos z winem i tym optymistycznym akcentem pożegnaliśmy się i pognaliśmy czym prędzej do auta, by po przebyciu pięćdziesięciu metrów po otwartej przestrzeni, przez dziesięć minut próbować odzyskać czucie w dłoniach i odkrytych częściach twarzy.
Martwiłam się o Dzidziusia, ale on zdawał się w ogóle nic sobie nie robić z temperatury na zewnątrz. Uff.

Ten wypad uświadomił mi, że przy dobrej organizacji i chęci współpracy ze strony Szeregowego Szkrabińskiego, możemy razem wybywać z domu na cały dzień i aktywnie uczestniczyć w życiu miasta. Ba!, możemy wszystko! Nawet oprowadzać wycieczki, kalecząc angielski, przy minusowych temperaturach i z dzieckiem na cycu, a co!

Mówiłam, że z przytupem...




Na dobry początek

Uwielbiam moich Rodziców. Zawsze, kiedy siadamy przy jednym stole, pojawia się niespodziewanie okazja do niepohamowanego wybuchu śmiechu. Nie inaczej było ostatnio.
Siedzimy we czworo, w tle gra radio, atmosfera sympatyczna jak zawsze. Tata, nawiązując do pewnego dowcipu, mówi:
- ...jak w tym kawale: "W jaki dzień tygodnia w tym roku wypada Lany Poniedziałek?"
Nieoczekiwanie pada odpowiedź:
- W czwartek, dwudziestego szóstego maja, w Dzień Matki - mówi z pełną powagą i przekonaniem Mama.
Następuje cisza wywołana konsternacją. Szybko zerkam na stan lampki z winem mojej Mamuśki, ale nie, tragedii nie ma.
- ... bo pytacie o Boże Ciało, prawda?

Kurtyna.

No, to tak na dobry początek roku.