niedziela, 31 stycznia 2016

Dada


Pierwszy raz od ponad roku dopadło mnie konkretne choróbsko. Od ponad tygodnia dycham i smarkam, ale czuję, że to już końcówka. W związku z moim stanem i obawą o to, że zarażę Malutkiego, pozwoliłam się rozpieszczać, zarówno przez Męża, jak i przez Babcię, do której pojechałam z Synkiem na trzy dni. Dzisiaj, na przykład, poprosiłam Męża o zajęcie się Szkrabem, by choć na pół godziny schować się pod kołdrę.

Leżę sobie w sypialni, napawam się ciepłem kołdry i odkręconego na maksa grzejnika, gdy nagle słyszę z pokoju Kuby:
- Tata. Ta-ta. Taaa-taaa. Tatatatatatatatatatatatata. Daaa-daaa.Dada ..

I tak przez dobrych kilka minut.

Zaczynam się śmiać, bo w wolnych chwilach, kiedy Młody jest nastawiony na odbiór, a nie na nadawanie (ostatnio praktycznie większość czasu gada - jak Tatuś :-) ), prezentuję swój monolog:

- Taaa-ta. Tata. Daaa-da. Taaa-taaa...

Zdziwko? Ha! Początkowo męczyłam dziecko, a jakże, "maaa-ma", ale niedawno rozmawiałam z koleżanką, która spodziewa się dzidziusia i powiedziała bardzo fajną rzecz:

- Mam nadzieję, że pierwsze słowo mojego dziecka będzie "dada" i będzie często je powtarzało. Wtedy tatuś będzie miał zajęcie, a ja wolne.

Genialne w swojej prostocie!

Także tego, ćwiczymy Synu: Taaa-ta.

A tak na serio, jakoś w ogóle nie tyra mnie temat tego, jakie będzie pierwsze słowo mojego dziecka. Wiem, że niektóre mamy biorą bardzo do siebie fakt, że przez tyle miesięcy zajmowały się dzidziusiem, poświęcały mu całą swoją uwagę i czas, a dziecko "odwdzięcza się" się "tatusiowaniem". Pamiętam zawód mojej znajomej, której córka nauczyła się mówić "dada", chociaż tatę widywała w zasadzie tylko wieczorami, a kiedy znajoma prosiła; "Powiedz mama", córcia mówiła "dada", a czasami nawet stanowcze "nie". Smuteczek.

Dla mnie najważniejsze jest to, żeby dzidziuś rozwijał się prawidłowo i był zdrowy. Liczą się czułe gesty, które sobie okazujemy każdego dnia, uśmiechy - tego nikt nam nie odbierze, a wszystkie te chwile są po stokroć ważniejsze, niż słowa.

Oczywiście, będę pękać z dumy, kiedy Kubuś powie "mama", ale po cichu liczę, że jednak wystartuje z "tatą", choćby dlatego, że Mężusiowski w pełni zasługuje na wyróżnienie za swoją postawę  i zaangażowanie w rolę taty.

Swoją drogą, nawet w tej kwestii jestem w mniejszości, bo moim pierwszym słowem było "baba".

A jak było u Was?

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Ach śpij, Kochanie...

Jeszcze do niedawna usypianie Szkrabińskiego było najprostszą czynnością spośród wszystkich. Jak w zegarku, kiedy tylko zbliżała się godzina 21:00, Szkrab zaczynał marudzić i szukać cyca. Cyc po chwili już znajdował się w buzi Młodego, a Młody po chwili odpływał do krainy snów. Potem godzina spania przesunęła się na godzinę 22:00, ale nadal wystarczało przytulić dziecię do piersi, by bez problemu padło w objęcia Morfeusza.
Teraz wygląda to zupełnie inaczej.
Wychodząc z pokoju, jestem podrapana, skopana, obśliniona, potargana, obrzygana , jakbym brała udział w dziwacznym połączeniu walki na ringu z regularną bijatyką dwóch bab. I to wszystko z miłości.
Cyc stracił swoją magiczną moc. Teraz, po ostatniej wieczerzy, Młody rozwala mi się na nogach, niczym na leżaku w tropikach, nawet podkłada sobie zabawnie jedną rękę pod głowę i z szeroko otwartymi oczami, w ogóle niesugerującymi nawet start w stronę snu, zdaje się mówić "A teraz baw mnie". Patrzymy sobie głęboko w te nasze oczy, jego coraz większe, moje coraz mniejsze i po chwili staje się jasne, że Młody nigdzie się nie wybiera. Żołądek dusi w sobie przekleństwo, burczy tylko coś niezrozumiale.
Kładę więc sobie Szkraba obok i pytam nieśmiało, od czego zaczniemy. Jest różnie. Czasem, na przykład, po zawzięcie podgryzanym małym palcu mojej ręki domyślam się, że przyda się gryzak, bo coraz śmielej, zwłaszcza w nocy, dają o sobie znać idące zęby. Zatem gryzak. Biegnę do lodówki po wodnego gryzaka. Młody wyciąga rączki, więc wręczam gryzaka. Super, gryź Synu na zdrowie, może się zmęczysz. Nie zdążył się zmęczyć, bo po trzech gryzach gryzak ląduje na prześcieradle, i znów wyciąga rączki w moją stronę. Nachylam się więc nad dzieckiem i mówię czule: "Ach, chciałeś Mamę po twarzy pogłas...". Nie udaje mi się dokończyć zdania, bo Szkrabiński zdecydowanym ruchem wbija paluszki w moje policzki i po chwili połowa mojego nosa ginie w jego buzi.
Kiedy udaje mi się już oswobodzić, sugeruję nieśmiało, że są inne sposoby na okazanie mamie swojej miłości.
Skumał skubany, bo tym razem ledwie musnął rączkami poliki, by tym razem stanowczo szarpnąć mnie za włosy. Nos znowu znalazł się w mokrym pyszczku.
Po chwili Młody zaczyna ziewać i pocierać oczka. Dobrze jest, myślę sobie, zbliżamy się do finału.
Haha, jasne... Okazuje się, że dziecko dopiero się rozkręca.
Kładę się na boku i przystawiam ssaka na leżąco, bo walka o własny nos trochę mnie zmęczyła, za to po Szkrabie nie widać żadnych oznak zmęczenia. Zauważam natomiast problemy z pamięcią krótkotrwałą... Oglądaliście "Gdzie jest Nemo?". Mój Syn jest jak ta rybka Dori. "Ale się najadłem... O, cyc!". Po kilku rundkach łapania i puszczania cyca, chłopakowi przypomniało się, że zapomniał mi opowiedzieć, co robił przez cały dzień, więc rozwala się na łóżku i w niemowlęckim snuje swoją opowieść.
Od kilku dni do repertuaru "niechcemisięspaćchociażoczkamammalutkie" dołączyło radosne "pierdzenie" buziakiem w moją rękę.  Chyba po to, żeby zagłuszyć moje fałszowanie kołysanek. Mały glonojad przepuszcza atak na moje przedramię przy każdej nadarzającej się okazji i zaczyna koncert.
To taki moment w naszym romansowaniu ze snem, kiedy wymiękam i choć żołądek pisze już na mnie skargę, nie mogę się powstrzymać i najczęściej wybucham śmiechem.
Kiedy Syn już odhaczy wszystkie aktywności, następuje grande finale.
Oczka zaczynają się rozjeżdżać, głowa lata na boki, nóżki strzelają w górę i zaczynają kopać mnie po udach i brzuchu, a rączki rozpoczynają swój układ choreograficzny - jedna sunie po prześcieradle od boku do głowy i z powrotem, a druga radośnie młoci powietrze, tłukąc mnie przy okazji po twarzy i klatce. Jeszcze coś tam dzidzia gada do siebie i nagle... cisza. Odłączyli prąd.
Dziecko pada, matka pada i śnieg pada...

niedziela, 24 stycznia 2016

Patataj

Z cyklu "mądrości wyrodnej matki".

Mąż woła:
- Żona, chodź, zobacz!
Przychodzę;
- Spójrz, jak nasz Syn majta nóżkami. W poprzednim wcieleniu był chyba Indianinem jeżdżącym na koniu.
Patrzę, patrzę i po krótkiej analizie stwierdzam:
- Wiesz co? On chyba był tym KONIEM.

Kurtyna.

niedziela, 17 stycznia 2016

Poszli my na basen

W czasie ciązy byłam może ze trzy razy z bęcem na basenie.
Jak tylko malutki się urodził, Mąz już nie mógł się doczekać, kiedy Syn będzie miał skończone dwanaście tygodni i pójdą razem na basen obczajać foczki.
Niestety, musieli wziąć pod uwagę fakt, że jedną foczkę, a w zasadzie krówkę, będą musieli wziąć ze sobą. Nie mogłam się doczekać wejścia do wody bez brzucha i zrelaksowania się podczas pokonywania kolejnych długości.
I tak, we trójkę wybraliśmy się na basen. Wolny termin zajęć wypadł na 10:30. Spoko, wyrobimy się, pomyślałam.

Za pierwszym razem przyjechaliśmy na miejsce o 10:22.

Szybka akcja pod tytułem "bierzemy kluczyki i biegiem do przebieralni" trochę nam się opóźniła, bo  trzeba było zrobić przystanek w szatni, a poza tym okazało się, że mam zablokowaną kartę benefitową. Na szczęście, Mąż wszedł na swoją, a ja jako opiekun dziecka na zajęciach na kartę syna.
Przemknęliśmy przez bramkę i wpadliśmy do przebieralni. Tam zhaltował nas pan konserwator powierzchni płaskich i zawrócił, bo wpadliśmy w butach.
Musiałam wszystko wyrzucić z plecaka na podłogę, bo klapki włożyłam na dno. Znalazłam klapki, upchnęłam wszystko z powrotem do plecaka, po czym znowu musiałam wywalać, bo swimmersa i ręcznik dla Młodego upchnęłam na dno. Synek w tym czasie smacznie spał w nosidełku, ululany przez jazdę samochodem i dopiero postawiony na podłodze przy szafce, obudził się.
Szybko przebrałam siebie i Szkraba, i przekazałam kursanta na ręce Taty.

Szkrabiński przez całe zajęcia był trochę zaspany i zdziwiony. W ogóle nie interesowały go kolorowe zabawki rozrzucone w wodzie, za to fascynowało go światełko podświetlające basen. Stwierdził też, że kolor wody mu nie pasuje i co jakiś czas ubarwiał ją serkiem z buzi.
Pół godziny zajęć minęło nie wiadomo kiedy (ale wiadomo dlaczego nam akurat tak szybko).
Tata poszedł pod prysznic z Maluchem, a ja pobiegłam się ogarniać, żeby przygotować rzeczy dla Synka. 

Jak już wspomniałam, dziecko na basenie potrzebuje jedynie swimmersa, czyli pampersa do pływania i ręcznik, żeby maleńkie ciałko opatulić po wodnych harcach. Natomiast po basenie matka dla dziecka potrzebuje:
- co najmniej trzy pampersy (dla normalnej matki wystarczy jeden, ale mi dużo rzeczy wypada z rąk);
- ciuszki na zmianę co najmniej dwa zestawy (jak wyżej);
- flanelcię albo ręcznik, żeby maluszka położyć na przewijaku;
- ręcznik na zapas, jeśli pierwszy zostanie brutalnie obsikany/obrzygany/ubrudzony;
- smarowidło do pupy;
- żel pod prysznic;
- patyczki do uszu;
- zabaweczkę;

Oczywiście, do tego moje rzeczy na basen. Plecak jęczał jak go pakowałam, bo się uparłam, że nie będę jeździć z dwiema osobnymi torbami.
Pływaczek też jęczał, a w zasadzie ryczał w przebieralni, bo mu się przypomniało, że jest głodny. Miałam nieco utrudnione zadanie, żeby przebrać Syna, bo sama jeszcze byłam w proszku, ale na szczęście do akcji wkroczył Tata i kiedy on próbował wynegocjować u Kuby trochę czasu dla mnie, ja czym prędzej się ubrałam. Udało mi się nawet trochę wysuszyć włosy.
Przy okazji miałam możliwośc przetestowania wariantu ubierania  zimowych butów z dzieckiem na rękach. Takich akrobacji nawet w cyrku nie zobaczycie. Pani obok i jej córcia na składanym leżaczku pewnie miały niezły ubaw z naszego duetu. 
Upocona, ale z butami na nogach, wyprułam z przebieralni i poszłam szukać ustronnego miejca, żeby nakarmić Maluszka. Udało się. Razem z dwiema innymi karmiącymi piersią mamami zaległyśmy na wielkim skórzanym narożniku usytuowanym w kącie. 
Dosiadła się do nas również mała, urocza Zosia, która próbowała nakarmić Szkrabińskiego swoim hot-dogiem. Podziękowałam za hojność w imieniu mojego trzymiesięcznego, bezzębnego ssaka, choć nie ukrywam, że przez chwilę sama miałam ochotę rzucić się na podtykaną przekąskę, bo z domu wypadłam bez śniadania.

Oczywiście, podczas pobytu na basenie, nie przepłynęłam ani jednej długości, a w wodzie byłam może ze trzy minuty. Przez resztę czasu biegałam z aparatem i robiłam zdjęcia tudzież kręciłam filmiki z moim wspaniałym Wodnisiem w roli głównej i Szuwarkiem w roli wspierającej.

Był to nasz pierwszy wypad na basen we troje, więc panował chaos, armagiedon i totalne zniszczenie, bo nie mieliśmy dobrego pomysłu logistycznego.

Za drugim razem poszło nam zdecydowanie łatwiej.

Zapomniałam plecaka.



środa, 13 stycznia 2016

Too much tłumacz

Wieczór.
Młody odpłynął mleczną drogą do krainy snów, więc jest chwila na wspólne posiedzenie z Mężem. Oglądamy jakiś dokument z napisami. Mąż co chwilę zerka do opasłego tomu słownika angielskiego, bo się zafiksował i nie może znaleźć słówka, a na pewno źle je przetłumaczono, bo on takiego nie zna. A to dopiero drugie zdanie w filmie.
Po pięciu minutach ciągłego przewijania filmu i zaglądania do słownika nieśmiało sugeruję, że być może to jest jednak inne słówko, niż mu się wydaje, że słyszy i pokazuję propozycję rozwiązania zagadki. Z niechęcią, ale przyjmje wyjaśnienie i możemy oglądać dalej. Niestety, już po kilku minutach stwierdzamy, że oczy nam się same zamykają i chyba dołączymy do Syna.
W sensie, ja dołączę, a Mąż wyciągnie się na naszym łóżku w sypialni.
Na odchodne Mąż coś włącza na telefonie i mówi:
- Najbardziej lubię to - i pokazuje mi w przelocie ekran. Zauważam tylko białą plamę i układam brwi w znak zapytania.
- No, translator. Sama zobacz, nie muszę wpisywać - i mówi do mikrofonu - Kocham moją żonę - po czym z miną triumfatora znowu pokazuje ekran.
- I co?
- Cool Arizona - odczytuję i wybucham niepohamowanym śmiechem.
- Oj, bo języka nie zmieniłem, poczekaj - ale już nie czekam, bo została mi ostatnia czysta piżama, której Syn jeszcze nie załatwił i w którą załatwić się samej byłoby głupio. I gdy opuszczam sypialnię w trybie przyspieszonym, słyszę jeszcze, jak Ukochany ze złością powtarza: "Kocham moją żonę! Kocham moją żonę!!!".
Zaiste, fajna Arizona ze mnie, skoro Mąż tak mnie kocha. ;-)

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Newton Faulkner miszcz

Jadąc ostatnio samochodem, usłyszałam cover "Get Free" Major Lazer w wykonaniu Newtona Faulknera.


Cover pochodzi z jego najnowszego albumu "Human Love", który ukazał się w listopadzie 2015. Jest moc! Obejrzałam ten teledysk wielokrotnie i nie spodziewałam się, że obcinanie dreadów w rytm piosenki tak mnie zelektryzuje. Zachwycam się za każdym razem, gdy widzę śpiewającego Newtona na krześle, z nożyczkami w dłoni.
Patrząc na ten teledysk, ciężko uwierzyć, że Newton jest z rocznika 1985. Czy w ogóle ktoś dałby mu tutaj tylko 31 lat?


Od razu przypomniało mi się, jak pierwszy raz usłyszałam jego inny cover :


Proszę, jaki tu był młodziutki. Do tej pory mam ciary, kiedy tego słucham...
Ten głos, to, co robi z gitarą... Chylę czoła. Sama chciałabym tak grać, ale jestem leniwą bułą. I pomyśleć, że zaczęliśmy przygodę z gitarą w tym samym wieku... Ja wciąż ograniczam się do sześciu podstawowych chwytów, a on gra całą gitarą, wydobywa z pudła najróżniejsze dźwięki. Coś niesamowitego.
Pierwszy album "Hand Built By Robots" ukazał się w 2005 roku, czyli kiedy Newton miał 20 lat. (Uwzględniając wiek gwiazd i gwiazdek z UK czy USA, można powiedzieć, że to nawet ciut późno jak na debiut w branży muzycznej, haha.)

Podoba mi się jego sposób nazywania albumów.
Na przykład, "Rebuilt by Humans" z 2009 roku swoim tytułem nawiązuje do wypadku z grudnia 2008, kiedy to Newton poślizgnął się niefortunnie na lodzie i tak sobie załatwił prawy nadgarstek, że lekarze musieli mu wpakować metalową płytkę.
Natomiast kolejny album z roku 2013, "Studio Zoo", powstawał, można rzec, na oczach i uszach użytkowników portali społecznościowych. Newton zainstalował cztery kamery w swoim domowym studio w Londynie i przez pięć tygodni, dwadzieścia cztery godziny na dobę można było go podglądać, niczym zwierzaka w zoo, podczas pracy nad albumem.

Chciałabym kiedyś usłyszeć go na żywo. Na razie, jego trasa koncertowa ogranicza się do UK, a z międzynarodowych wypadów, ma przewidziany jeden - do Dublina... Globtrotter normalnie...

Tak w ogóle, dzisiaj ma urodziny. Happy Birthday Newton!


sobota, 9 stycznia 2016

Oh what fun it is to ride...

Zima zaskoczyła mieszkańców Łodzi. Kilka niepozornych płatków śniegu zamieniło się w zamieć i pokryło pokład białym puchem. Od razu, jak to przy takiej pogodzie, zaroiło się od bałwanów. I bałwanów.
Odezwała się Sąsiadka. Mamy do siebie daleko, bo caaałe szesnaście stopni po klatce schodowej, więc dzwonimy i piszemy do siebie SMS-y. Zapytała, czy mielibyśmy ochotę wybrać się następnego dnia razem z nimi i ich rocznym synkiem na saneczkowe szaleństwo na osiedlową górkę. Ona wie, że nasz Szkrab jest jeszcze mały, ale może my, rodzice, chcielibyśmy sobie przypomnieć, jak się jeździ.
Odpisałam, że nie mamy sanek, ale coś się wymyśli i nie wiem, co na to moi Mężczyźni, ale ja się piszę. Nóżki już same zaczęły przebierać na myśl o zjeździe z górki na "beleczym.", a w głowie zrobiłam szybki przegląd garderoby pod kątem zjeżdżania. Sąsiadka odpowiedziała, że ma nadzieję, że się nie wymigam, na co zripostowałam, że nie mogę przegapić okazji zobaczenia Sąsiadki na sankach w akcji.
Wymieniałyśmy się wiadomościami przez pół dnia, bo wiadomo, jak to z korespondencją przy dzieciach, czasami napisanie jednego SMS-a trwa godzinę, z pięcioma przerwami po drodze.
Tak się nakręciłam na saneczkowanie, że wieczorem, po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że niczego mu nie brak, wyskoczyłam do Tesco na rozeznanie w asortymencie sankopodobnym, ale wszystko, co znalazłam, było zdecydowanie za małe na moje poślady.
Sąsiadka napomknęła, że ma jakieś jabłuszko do zjeżdżania, więc ewentualnie będziemy się wymieniać. Zawsze w takich sytuacjach można skorzystać też z wora na śmieci, więc uspokojona, że jestem zaopatrzona we wszystko, co potrzebne, poszłam spać i chyba nawet śniłam o śniegu.
Rano obudziłam się z uśmiechem na twarzy, wstałam do kuchni, spojrzałam w okno, skąd mam widok na górkę, a tam... czarno, jak w... no w miejscu, gdzie jest czarno. Po śniegu zostało tylko wspomnienie i smutne, brudne, zniekształcone bałwanki.
Do tego Sąsiadkę dopadło jakieś choróbsko i ostatecznie moje zimowe szaleństwo ograniczyło się do przebijania się z wózkiem przez kałuże i mokre resztki śniegu, zalegające w najmniej spodziewanych miejscach.
Zima znów zaskoczyła i to w ciągu dwudziestu czterech godzin...

czwartek, 7 stycznia 2016

Muzyczne podsumowanie roku 2015

Rok 2015 już za nami, ale przez pewien czas będą mnie jeszcze prześladowały piosenki z ostatnich dwunastu miesięcy.
Nowości było sporo, przewinęło się przez moje uszy mnóstwo dziwnych brzmień, ale tylko kilka zabieram ze sobą w dalszą podróż.
Zagraniczni artyści wnieśli do mojego życia dużo beatu i radości, co jest raczej rzadkością, ale być może to efekt słuchania komercyjnego radia i faktu, że byłam w ciąży i wyjątkowo smęty mi nie podchodziły. (Może właśnie dlatego mam tak radosnego Syna...)
Jedziemy!


Na początek pierwsza piosenka, którą usłyszałam w roku 2015:


Można powiedzieć, że piosenka prorocza ;-)



Ten utwór chyba nigdy mi się nie znudzi. Wpada w ucho tak samo dobrze, jak "Get Free".




Jak tego słucham, to od razu czuję słońce na twarzy...



Człowiek nawet jak nie chce, to zaczyna się ruszać :-)

       
Usłyszałam tę piosenkę, kiedy pierwszy raz po kilku latach miałam za zadanie przetransportować auto z Tomaszowa do Łodzi i to z dzidziusiem w brzuchu. Na ostatnim skrzyżowaniu przed domem rozbrzmiał ten utwór i sprawił, że ostatnie metry spędziłam na rytmicznym machaniu głową i śpiewaniu w głos refrenu.
Do tej pory uśmiecham się, gdy słyszę Adama Lamberta, choć już mniej entuzjastycznie macham głową. Na marginesie - teledysk masakra...



        
Kiedy jeszcze w domu królowała Eska Rock, kilkukrotnie obiło mi się o uszy "Bow", ale potrzebowałam czasu, żeby odkryć magię tego utworu. Zacny kawałek.



Na "Runnin`" trafiłam przypadkiem na YouTube. Oczarowana teledyskiem, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to co słyszę jest tak samo dobre, jak to, co widzę.


Rzutem na taśmę załapała się Adele i jej "Hello" Jako, że już pewnie wszystkim "obrzydło" słuchanie oryginału, który jest wszęęęędzie, dla odmiany wersja z wykorzystaniem szkolnych instrumentów:





Z polskiego poletka na pewno:



Sama nie wiem, co jest takiego w tym utworze - czy linia melodyczna, czy tekst, czy po prostu głos Wojtka Łuszczykiewicza... Wpada w ucho i przyjemnie się słucha.


Kortez - odkrycie roku. Męża tak zauroczył jego głos i teksty, że pierwszy raz od... hohoho kupił płytę! Długo męczyliśmy Korteza, oj długo. Udało nam sie nawet załapać na jego koncert w plenerze, na łódzkiej Pietrynie, jeszcze przed wydaniem krążka. Na żywo brzmi jeszcze lepiej!



Ten utwór to efekt słuchania Trójkowej Listy Przebojów. Uwielbiam Artura Andrusa, jego głos, inteligencję i pomysły. Dowód, że można połączyć góry z morzem :-D



Wyjątek w podsumowaniu. Piosenka stara, ale towarzyszyła mi przez ostatnich prawie sześć miesięcy zeszłego roku.



Do tej pory nie mam pojęcia, o czym Dawid śpiewa, ale kawałek świetny. A wąsik przekozacki.



A to chyba najlepszy kawałek minionego roku. Genialny!


A co za Wami będzie się jeszcze snuło przez jakiś czas?



wtorek, 5 stycznia 2016

Mej de fors bi łyf ju

No, Grzegorzu Łukaszu, szacuneczek. Kolejna dusza dołączyła do rzeszy fanów przygód rycerzy Jedi. Może nie do tych, co wydają prawie całą swoją wypłatę na kolejne figurki do kolekcji lub inne gadżety z serii Gwiezdnych Wojen, ale z pewnością do tych, co miło spędzili ponad dwanaście godzin w świecie Mocy, przetrwali i polecą tę podróż następnym pokoleniom.
Za czasów szkolnych kilkukrotnie widziała fragmenty dwóch czy trzech epizodów, ale nigdy nie miałam okazji obejrzeć żadnego w całości.
W związku z pojawieniem się kolejnej części na koniec zeszłego roku, natchnęło mnie na gwiezdny maraton.
Jako laik, nie wiedziałam, że to, co nakręcono najpierw to tak naprawdę losy późniejsze, a to, co powstało już w dwudziestym pierwszym wieku, to początek historii.
Wykorzystałam możliwość i obejrzałam filmy chronologicznie pod względem fabuły, a nie dat powstawania, w związku z tym odczułam mały zgrzyt przeskakując z epizodu III z roku 2005 do IV z 1977, zwłaszcza słuchając dialogów i informacji na temat lorda Vadera czy relacji pomiędzy R2-D2 i C-3PO, ale jak na prawie 30 lat odstępu, całość wyszła całkiem nieźle.
Byłam nawet zaskoczona efektami specjalnymi z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zwłaszcza kadrami z panoramą futurystycznych miast, tytułowymi wojnami gwiezdnymi i na miecze świetlne, czy niektórymi postaciami o kosmicznym wyglądzie. Polecam lekturę o efektach specjalnych i historii powstawania Gwiezdnych Wojen, bo to bardzo ciekawe.
Bardzo podobały mi się dialogi i klimat filmów - wszystkie lekkie, z poczuciem humoru, przez co nie czuło się, że każdy epizod trwa około dwóch godzin. Mimo to, przyznaję, Moc była ze mną tylko do połowy piątego epizodu. Potem musiałam już robić sobie przerwy, a na szósty w zasadzie bardziej zerkałam, niż go oglądałam, bo poczułam już przesyt.
I gdy już z lekkim znużeniem patrzyłam jak Gumisie świętują obalenie Imperium, nagle zobaczyłam coś, na co mój mózg zareagował: "WTF?!". Otóż, w ostatniej scenie pojawiają się: Obi One Kenobi, Mistrz Yoda i Anakin Skywalker. Ot, zwykła scena ale skąd w scenie z 1983 roku pojawia się aktor, który gra młodego Anakina w latach 2002-2005?
Na ratunek pospieszyli internauci. Okazało się, że oglądałam zremasterowaną wersję z roku 2004, w której bezczelnie wycięto aktora pierwotnie grającego Lorda Vadera, a na jego miejsce "wklejono" Haydena Christensena. Taka ciekawostka. Zastanawiam się tylko, po co ten zabieg...
Teraz przynajmniej wiem, kto jest kim, dlaczego wydarzyło się to, co się wydarzyło, skąd się wzięli kolesie w białych wdziankach i tak dalej. Ciekawość została zaspokojona, ale minie pewnie jeszcze trochę czasu, zanim zdecyduję się na obejrzenie najnowszego epizodu.
Jedyny minus jest taki, że teraz, zamiast kołysanek, zdarza mi się nucić Synkowi temat z Gwiezdnych Wojen albo ponure "dam dam dam, dam dadam, dam dadam"...

sobota, 2 stycznia 2016

Z przytupem

Tak właśnie, z przytupem zaczął się ten rok.
Pierwszy raz od czterech miesięcy spędziłam prawie siedem godzin poza domem. Odwiedziła mnie Siostra. Razem z sześcioosobową, francuską ekipą architektów.
Byli ciekawi, jak wygląda brzydkie polskie miasto, więc Siostra przywiozła ich na pokład. Bardzokurdeśmieszne.
Dobrze, że mam sprzymierzeńca w swoim przyszłym Szwagrze, który bardzo lubi cegłę i uważa, że Łódź ma potencjał.
W pierwotnej wersji miałam tylko dojechać na dworzec, odebrać ekipę i zawieźć do centrum, skąd już sami hasaliby tam, gdzie poniósłby ich radar brzydoty, ale ostatecznie zostałam na dłużej.

Oczywiście, jak to w przypadku moich wyjść, tym razem nie padało, tramwaje jeździły, ale... było minus siedem stopni, które z czasem zamieniły się w minus jedenaście... Do tego mroźny wiatr. Brr...
Mąż zapakował mi do plecaka dwa termosy z grzanym winem dla gości, na widok którego mogłam się tylko oblizać i ruszyłam w miasto.
Odebrałam ekipę z dworca, wsiedliśmy w autobus i po pięciu minutach mieliśmy przesiadkę na tramwaj. Niestety, tramwaj nam spierdzielił sprzed nosa. W ten oto sposób pierwszy termos z winem został opróżniony, bo musieliśmy czekać ponad kwadrans na następny środek transportu, a już po dwóch minutach wszyscy szczękali zębami. Mnie przede wszystkim zmroził widok trzech panów, którzy kompletnie nie byli przygotowani na spotkanie z zimą w Polsce. Zwłaszcza jeden, z południa Francji, wybrał się na wycieczkę w adidaskach i bez czapki. Wszystko przez to, że prognoza pogody mówiła im o plusowych temperaturach, wręcz wiosennych. Owszem, mieliśmy takie, ale tydzień temu.
Stąd też największą atrakcją podczas spaceru po pokładzie stała się... palmiarnia.
Tam również otworzyłam bar mleczny dla Syna, którego jak na sygnale przywiózł Mąż. Zostawiłam butlę mleka w domu, ale poszła na zmarnowanie, bo Syn, po wypiciu wszystkiego za jednym zamachem, większość zwrócił, a resztę puścił dwójeczką w pampersa. Włączył się alarm mleczny, więc Mąż zapakował Syna do samochodu i czym prędzej przywiózł do Mamy.
Oczywiście, kiedy dojechali, Szkrabiński wyglądał na zdziwionego, że mu podstawiają cyca pod nos, bo przecież wszystko jest w porządku. Faceci...
Zabrałam go więc do palmiarnianej zieleni, gdzie w przyjemnym cieple zaskoczeni zimą Francuzi grzali swe kości.
Od tego momentu przez kolejne trzy godziny z siedmioosobowej grupy zrobiło nam się dziewięć i pół człowieka.

Tak się cieszę, że trafili mi się architekci.
Zastanawiałam się kiedyś, gdzie mogłabym zabrać gości, gdyby chcieli zobaczyć największe atrakcje Łodzi i, poza ulicą Piotrkowską i Manufakturą, jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. A tu zainteresowaniem cieszyło się praktycznie wszystko.
Mogłam pokazać galerię street art, stare pofabryczne budynki zaadaptowane na mieszkania, odrapane kamienice, biurowce i każdy był zainteresowany... Najlepsi turyści ever.
Dowiedziałam się przy okazji, że murale we Francji są zabronione, bo są zbyt ostentacyjne, krzykliwe i szkodzą wyglądowi miasta. W centrum wysokość budynków nie może przekraczać określonejwysokości (było to chyba około czterdziestu dwóch metrów).
I wreszcie, po dziesięciu latach, dotarłam na Księży Młyn. To zabawne, że wielokrotnie byłam w parku po jednej i przy ulicy Tymienieckiego po drugiej stronie Księżego Młyna, ale nigdy nie wybrałam się na spacer Kocim Szlakiem z jednego miejsca do drugiego. Lepiej późno niż później...
(Dla tych, co nie wiedzą, o czym piszę: Koci Szlak)
Takie spacery sprawiają też, że zaczynasz szukać informacji na tematy, nad którymi w ogóle się nie zastanawiałeś. Padło pytanie, jak długo palmiania jest już w Łodzi. Odpowiedź: no na pewno dziesięć lat, jak tu mieszkam. Prawidłowa odpowiedź: od 1956 roku. Co więcej, wcześniej była... stołówką robotniczą. Ot, ciekawostka. Będzie czym błyszczeć na spotkaniach towarzyskich, hell yeah.

Na koniec, po smacznym obiedzie w klimacie PRL-u, goście opróżnili drugi termos z winem i tym optymistycznym akcentem pożegnaliśmy się i pognaliśmy czym prędzej do auta, by po przebyciu pięćdziesięciu metrów po otwartej przestrzeni, przez dziesięć minut próbować odzyskać czucie w dłoniach i odkrytych częściach twarzy.
Martwiłam się o Dzidziusia, ale on zdawał się w ogóle nic sobie nie robić z temperatury na zewnątrz. Uff.

Ten wypad uświadomił mi, że przy dobrej organizacji i chęci współpracy ze strony Szeregowego Szkrabińskiego, możemy razem wybywać z domu na cały dzień i aktywnie uczestniczyć w życiu miasta. Ba!, możemy wszystko! Nawet oprowadzać wycieczki, kalecząc angielski, przy minusowych temperaturach i z dzieckiem na cycu, a co!

Mówiłam, że z przytupem...




Na dobry początek

Uwielbiam moich Rodziców. Zawsze, kiedy siadamy przy jednym stole, pojawia się niespodziewanie okazja do niepohamowanego wybuchu śmiechu. Nie inaczej było ostatnio.
Siedzimy we czworo, w tle gra radio, atmosfera sympatyczna jak zawsze. Tata, nawiązując do pewnego dowcipu, mówi:
- ...jak w tym kawale: "W jaki dzień tygodnia w tym roku wypada Lany Poniedziałek?"
Nieoczekiwanie pada odpowiedź:
- W czwartek, dwudziestego szóstego maja, w Dzień Matki - mówi z pełną powagą i przekonaniem Mama.
Następuje cisza wywołana konsternacją. Szybko zerkam na stan lampki z winem mojej Mamuśki, ale nie, tragedii nie ma.
- ... bo pytacie o Boże Ciało, prawda?

Kurtyna.

No, to tak na dobry początek roku.