piątek, 12 lutego 2016

Mistrz i uczeń

Jaram się.
Zachwycam.
Czasami może zbyt przesadnie, ale zawsze szczerze.
Mam tak, odkąd pamiętam. Potrafiłam stanąć na środku ruchliwego chodnika i gapić się bezczelnie w niebo, z otwartą buzią, pod wrażeniem chmur, zachodu słońca, ciekawej kompozycji ze śladów po samolotach i całkowicie się w tym zatracić. Być tu i teraz.
Jako mama, wciąż mam tak samo. Dni zlewają się w jedno, czasami nie wiem, jaki miesiąc już w kalendarzu, ale staram nie przegapić tych najważniejszych chwil: pierwszych prób pełzania na brzuchu, unoszenia się na rękach, siadania, hasania, poznawania nowych smaków, smakowania dźwięków, które serwuje buzia w połączeniu z językiem i powietrzem. Zapisuję sobie skrzętnie te wszystkie małe wielkie osiągnięcia, bo najwięcej najważniejszego dzieje się właśnie teraz.
Staram się być i czuwać, towarzyszyć w zabawie i pomagać, gdy cierpliwość lub zasięg rączek się skończy.
Jaram się tak bardzo nowościami w wydaniu Syna, że potrafię wydrzeć się na cały dom, zakłócając Mężowi rozmowę telefoniczną, żeby rzucił wszystko i ze mną podziwiał nasze zdolne dziecię, jak wkłada kciuka stopnego - określenie zapożyczone od przyjaciółki Kamili - do buzi.
To niesamowite, że jeszcze niecałe pół roku temu to rozkoszne, rozgadane i będące już na czworaka dziecko, ledwo otwierało oczka i machało bezradnie rączkami.
Teraz Kuba hasa po całym łóżku, po dywanie, pewnie wyciąga rączkę w stronę interesujących przedmiotów lub twarzy; potrafi zasygnalizować, że potrzebuje pomocy albo po prostu towarzystwa do zabawy.
Czwarty tydzień bujam się z przeziębieniem, Mąż od kilku dni też walczy z jakimś choróbskiem, a nasz Syn jest tak zajęty ząbkowaniem i odkrywaniem nowych możliwości swojego ciała, że w ogóle nie przejmuje się swoimi starymi, chorymi rodzicami. Konsekwentnie każdego dnia zaczyna od lekcji dykcji, radośnie opluwając wszystko dookoła, po czym po śniadaniu zabiera się za "rzeźbę". Gdybym choć w ułamku była tak zdyscyplinowana jak mój Syn, przez te kilka miesięcy ogarnęłabym hiszpański i francuski, podszkoliła się w narzędziach do pracy i może ogarnęła grę na pianinie.

To prawda, że my, dorośli, możemy wiele nauczyć się od dzieci. W zasadzie to każdy może nas czegoś nauczyć, umyślnie lub przez przypadek.

Podjarkę mam  chyba po Mamie. Nigdy nie zapomnę, jak wróciłam z wyników egzaminu gimnazjalnego i obwieściłam, że zdałam - Mama dosłownie podskoczyła do góry, uderzając rękami o sufit (a nie jest to wysoka osóbka) i cieszyła się jak dziecko.
Kiedyś wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową i w pewnym momencie już nie wiedziałam, czy kobitka jadąca przede mną, posapująca pod górkę, by po chwili zjechać ze śmiechem, okrzykiem "łiiiiii" i nogami wyciągniętymi na boki to moja mama, siostra czy córka.

Nie wiem, czy to hormony czy starość, ale rozczula mnie to 9 kilo szczęścia. To pięć i pół miesiąca w pampersie, siedzące i śmiejące się w głos, gdy gilam pod paszkami lub po brzuszku. Wzruszam się i chłonę chwile, gdy zasypia, wybudza się, kwili, płacze, gaworzy i z uśmiechem od ucha do ucha buja się na dłoniach i kolanach, by po chwili zabawnie paść na twarz ze zmęczenia i poderwać się na nowo jak gdyby nigdy nic.

Syn uczy mnie, by się nie poddawać, okazywać swoje emocje, by nie bać się prosić o pomoc, by próbować dotrzeć do celu różnymi sposobami, gdy któryś nie działa... I dużo, dużo więcej, czego nie potrafię nawet nazwać.

Ciekawe, czego nauczy się od nas...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz