piątek, 11 marca 2016

It's a date!

Co za weekend.
Kolacja na mieście, koncert...
A zapowiadało się tak... normalnie.

Ale od początku.

W sobotę wybraliśmy się we trójkę na spacer po Pietrynie, zahaczając o Manufakturę. Było pięknie, słonecznie i wiosennie, choć to jeszcze oficjalnie zima... Mąż miał tego dnia gest i  zaprosił nas do restauracji. Malutki był cudowny - siedział w krzesełku, czytał intensywnie menu i podgryzał gumową zabawkę. Załapał się nawet na trochę jedzenia z naszych talerzy. Było wesoło, smacznie i rodzinnie. Celebrowałam te chwile, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu się trafi.

Na niedzielę mieliśmy dwa punkty do odhaczenia - basen i wizytę rodziców. Ten drugi punkt pojawił się na liście znienacka, kiedy to dzień wcześniej zadzwoniła Mama i zapytała, czy mogą wpaść do wnuka w niedzielne popołudnie. Trochę się zdziwiłam, bo dopiero co wróciliśmy z kilkudniowego pobytu u Dziadków, ale skoro tęsknota im doskwiera, to nie widzę przeszkód.

Na basenie było super, poza momentem, kiedy to basenowa szafka przepuściła atak na moje czoło.
Szkrabiński radośnie pływał żabką, nawet już po wyjęciu go z wody. Ten Maluch jest po prostu niesamowity.

Rodzice przyjechali po 14:00 i w zasadzie całą wizytę spędzili w kojcu lub zaraz obok. Jak już wiecie, zaprzyjaźniłam się z kojcem dziecka, więc w okolicach godziny 18:00 przyjęłam w nim ulubioną pozycję horyzontalną.
Zdążyłam się wyciągnąć na dywanie, a mój Mąż zjawia się nad kojcem i mówi:
- Ty to się szykuj, bo masz mało czasu. Za 45 minut wychodzimy.
Gapię się na niego, nie bardzo rozumiejąc, o czym on do mnie rozmawia. Kątem oka widzę tylko, że Mama się uśmiecha.
- Nie żartuję, żona, na 19:00 idziemy na koncert, a Dziadkowie zostają z wnukiem.
-Koncert? Jaki koncert?
-Korteza.
Zamiast się ucieszyć, bo uwielbiam Korteza (choć na pewno nie tak jak Endrju) opieprzyłam Męża, że co on sobie wyobraża, że przecież nie odciągnę tyle mleka hop siup i że nie zostawię rodzicom głodnego dziecka, na co on odpowiedział, że rozmroził mleko i że nie mam co się przejmować, na co ja, że chyba go pogięło, bo tego mleka jest tyle, co kot napłakał. I tak dalej, i tak dalej.
W końcu dałam się przekonać, że Młody poradzi sobie przez dwie godziny bez nas i pojechaliśmy. Pierwszy raz od ponad pół roku poszła na randkę z Mężem. Bez brzusia, bez dzidziusia. Tylko ja i on. I Kortez.
Koncert był genialny, ale i tak zapamiętam najbardziej to, że co chwilę zerkałam na telefon, czy nie ma nieodebranego połączenia od Mamy.
Okazało się, że dziecko nawet nie zauważyło naszej nieobecności, ba!, zgłodniało dopiero na minutę przed naszym wejściem do domu.
Koncert trwał nieco ponad godzinę i to z czterema piosenkami na bis. Wróciliśmy do domu przed 21:00, podziękowaliśmy rodzicom na opiekę, pożegnaliśmy ich, nakarmiłam dzidziusia, utuliłam do snu i... dzidziuś hasał jeszcze przez ponad godzinę. Padł po 22:00, taki był rozbawiony.

Byłam taka szczęśliwa, że gdy spotkałam się z przyjaciółką, która ma trzymiesięczną córcię i siedzi z nią w domu, pochwaliłam się, że po pół roku udało nam się wyjść z domu we dwoje, na co ona:
- A tak, my też jakiś czas temu wybraliśmy się na imprezę.
Jakiś czas temu?! To ja tu chciałam ją pocieszyć, że jeszcze trochę i oni też pewnie zaczną wychodzić do ludzi, a tu się okazało, że to my jesteśmy zacofani towarzysko.
Także tego...
Co za weekend. Proszę częściej!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz