środa, 13 stycznia 2016

Too much tłumacz

Wieczór.
Młody odpłynął mleczną drogą do krainy snów, więc jest chwila na wspólne posiedzenie z Mężem. Oglądamy jakiś dokument z napisami. Mąż co chwilę zerka do opasłego tomu słownika angielskiego, bo się zafiksował i nie może znaleźć słówka, a na pewno źle je przetłumaczono, bo on takiego nie zna. A to dopiero drugie zdanie w filmie.
Po pięciu minutach ciągłego przewijania filmu i zaglądania do słownika nieśmiało sugeruję, że być może to jest jednak inne słówko, niż mu się wydaje, że słyszy i pokazuję propozycję rozwiązania zagadki. Z niechęcią, ale przyjmje wyjaśnienie i możemy oglądać dalej. Niestety, już po kilku minutach stwierdzamy, że oczy nam się same zamykają i chyba dołączymy do Syna.
W sensie, ja dołączę, a Mąż wyciągnie się na naszym łóżku w sypialni.
Na odchodne Mąż coś włącza na telefonie i mówi:
- Najbardziej lubię to - i pokazuje mi w przelocie ekran. Zauważam tylko białą plamę i układam brwi w znak zapytania.
- No, translator. Sama zobacz, nie muszę wpisywać - i mówi do mikrofonu - Kocham moją żonę - po czym z miną triumfatora znowu pokazuje ekran.
- I co?
- Cool Arizona - odczytuję i wybucham niepohamowanym śmiechem.
- Oj, bo języka nie zmieniłem, poczekaj - ale już nie czekam, bo została mi ostatnia czysta piżama, której Syn jeszcze nie załatwił i w którą załatwić się samej byłoby głupio. I gdy opuszczam sypialnię w trybie przyspieszonym, słyszę jeszcze, jak Ukochany ze złością powtarza: "Kocham moją żonę! Kocham moją żonę!!!".
Zaiste, fajna Arizona ze mnie, skoro Mąż tak mnie kocha. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz