sobota, 2 stycznia 2016

Z przytupem

Tak właśnie, z przytupem zaczął się ten rok.
Pierwszy raz od czterech miesięcy spędziłam prawie siedem godzin poza domem. Odwiedziła mnie Siostra. Razem z sześcioosobową, francuską ekipą architektów.
Byli ciekawi, jak wygląda brzydkie polskie miasto, więc Siostra przywiozła ich na pokład. Bardzokurdeśmieszne.
Dobrze, że mam sprzymierzeńca w swoim przyszłym Szwagrze, który bardzo lubi cegłę i uważa, że Łódź ma potencjał.
W pierwotnej wersji miałam tylko dojechać na dworzec, odebrać ekipę i zawieźć do centrum, skąd już sami hasaliby tam, gdzie poniósłby ich radar brzydoty, ale ostatecznie zostałam na dłużej.

Oczywiście, jak to w przypadku moich wyjść, tym razem nie padało, tramwaje jeździły, ale... było minus siedem stopni, które z czasem zamieniły się w minus jedenaście... Do tego mroźny wiatr. Brr...
Mąż zapakował mi do plecaka dwa termosy z grzanym winem dla gości, na widok którego mogłam się tylko oblizać i ruszyłam w miasto.
Odebrałam ekipę z dworca, wsiedliśmy w autobus i po pięciu minutach mieliśmy przesiadkę na tramwaj. Niestety, tramwaj nam spierdzielił sprzed nosa. W ten oto sposób pierwszy termos z winem został opróżniony, bo musieliśmy czekać ponad kwadrans na następny środek transportu, a już po dwóch minutach wszyscy szczękali zębami. Mnie przede wszystkim zmroził widok trzech panów, którzy kompletnie nie byli przygotowani na spotkanie z zimą w Polsce. Zwłaszcza jeden, z południa Francji, wybrał się na wycieczkę w adidaskach i bez czapki. Wszystko przez to, że prognoza pogody mówiła im o plusowych temperaturach, wręcz wiosennych. Owszem, mieliśmy takie, ale tydzień temu.
Stąd też największą atrakcją podczas spaceru po pokładzie stała się... palmiarnia.
Tam również otworzyłam bar mleczny dla Syna, którego jak na sygnale przywiózł Mąż. Zostawiłam butlę mleka w domu, ale poszła na zmarnowanie, bo Syn, po wypiciu wszystkiego za jednym zamachem, większość zwrócił, a resztę puścił dwójeczką w pampersa. Włączył się alarm mleczny, więc Mąż zapakował Syna do samochodu i czym prędzej przywiózł do Mamy.
Oczywiście, kiedy dojechali, Szkrabiński wyglądał na zdziwionego, że mu podstawiają cyca pod nos, bo przecież wszystko jest w porządku. Faceci...
Zabrałam go więc do palmiarnianej zieleni, gdzie w przyjemnym cieple zaskoczeni zimą Francuzi grzali swe kości.
Od tego momentu przez kolejne trzy godziny z siedmioosobowej grupy zrobiło nam się dziewięć i pół człowieka.

Tak się cieszę, że trafili mi się architekci.
Zastanawiałam się kiedyś, gdzie mogłabym zabrać gości, gdyby chcieli zobaczyć największe atrakcje Łodzi i, poza ulicą Piotrkowską i Manufakturą, jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. A tu zainteresowaniem cieszyło się praktycznie wszystko.
Mogłam pokazać galerię street art, stare pofabryczne budynki zaadaptowane na mieszkania, odrapane kamienice, biurowce i każdy był zainteresowany... Najlepsi turyści ever.
Dowiedziałam się przy okazji, że murale we Francji są zabronione, bo są zbyt ostentacyjne, krzykliwe i szkodzą wyglądowi miasta. W centrum wysokość budynków nie może przekraczać określonejwysokości (było to chyba około czterdziestu dwóch metrów).
I wreszcie, po dziesięciu latach, dotarłam na Księży Młyn. To zabawne, że wielokrotnie byłam w parku po jednej i przy ulicy Tymienieckiego po drugiej stronie Księżego Młyna, ale nigdy nie wybrałam się na spacer Kocim Szlakiem z jednego miejsca do drugiego. Lepiej późno niż później...
(Dla tych, co nie wiedzą, o czym piszę: Koci Szlak)
Takie spacery sprawiają też, że zaczynasz szukać informacji na tematy, nad którymi w ogóle się nie zastanawiałeś. Padło pytanie, jak długo palmiania jest już w Łodzi. Odpowiedź: no na pewno dziesięć lat, jak tu mieszkam. Prawidłowa odpowiedź: od 1956 roku. Co więcej, wcześniej była... stołówką robotniczą. Ot, ciekawostka. Będzie czym błyszczeć na spotkaniach towarzyskich, hell yeah.

Na koniec, po smacznym obiedzie w klimacie PRL-u, goście opróżnili drugi termos z winem i tym optymistycznym akcentem pożegnaliśmy się i pognaliśmy czym prędzej do auta, by po przebyciu pięćdziesięciu metrów po otwartej przestrzeni, przez dziesięć minut próbować odzyskać czucie w dłoniach i odkrytych częściach twarzy.
Martwiłam się o Dzidziusia, ale on zdawał się w ogóle nic sobie nie robić z temperatury na zewnątrz. Uff.

Ten wypad uświadomił mi, że przy dobrej organizacji i chęci współpracy ze strony Szeregowego Szkrabińskiego, możemy razem wybywać z domu na cały dzień i aktywnie uczestniczyć w życiu miasta. Ba!, możemy wszystko! Nawet oprowadzać wycieczki, kalecząc angielski, przy minusowych temperaturach i z dzieckiem na cycu, a co!

Mówiłam, że z przytupem...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz